Jak rozkręcili się Agenci T.A.R.C.Z.Y. - Brucevsky - 20 marca 2019

Jak rozkręcili się Agenci T.A.R.C.Z.Y.

To ciekawy zbieg okoliczności. Lata temu z trudem przebrnąłem przez pierwszy sezon Zakazanego Imperium (Boardwalk Empire), by potem totalnie wkręcić się w kolejne serie i w ostatecznym rozrachunku błyskawicznie wchłonąć całą historię Nucky’ego Thompsona. Teraz podobne doświadczenia mam z Agentami T.A.R.C.Z.Y. (Agents of Shield), którzy po przeciętnym początku zdecydowanie nabrali rozmachu.

Na serialową opowieść w Marvel Cinematic Universe, wykorzystującą motyw organizacji Shield, przyszło nam czekać dość długo, bo do września 2013 roku. W tym momencie realizowany był już Phase Two kinowego projektu, od premiery Avengersów minął ponad rok, kilka miesięcy wcześniej pojawiła się już trzecia część serii Iron Man, a za moment po raz drugi do kin miał trafić Thor. Trudno było w takim momencie, będąc fanem tych wszystkich superbohaterskich opowieści, nie wyczekiwać na serial. Nie ukrywam, że trochę naiwnie liczyłem na mnóstwo nawiązań do kinówek, dziesiątki gościnnych występów rozmaitych herosów i trzymający w napięciu miks akcji oraz humoru. 

Nie byłem raczej jedynym rozczarowanym pierwszymi odcinkami serialu, w których tej superbohaterskości było raczej niewiele. Dostaliśmy szpiegowski serial z intrygami i mniej lub bardziej ciekawymi postaciami, ale dość skromnie dawkujący treści, na które wielu ostrzyło sobie zęby. Sam Mike Peterson i pokazujący się na kilka sekund Nick Fury nie wystarczyły.

Sezon 1

Wątek Coulsona, który w zagadkowy sposób wrócił do świata żywych po wydawałoby się tragicznej śmierci w Avengersach czy pościg za Jasnowidzem – Agenci próbowali zaciekawić w pierwszym sezonie. Wyższy bieg wrzucili moim zdaniem jednak dopiero w końcówce, gdy na określone wydarzenia w serialu wpłynął Zimowy Żołnierz, wywracając wszystko do góry nogami. Hydra wróciła do gry i wiele postaci pokazało swoje prawdziwe oblicza. Zwroty akcji, zdrady i intrygi dobrze przyprawiły tę serialową potrawę i sprawiły, że na koniec pierwszego sezonu widz zostawał z rozbudzonym apetytem na więcej. Sam znalazłem się w tym gronie, choć potrzebowałem jeszcze kilkunastu miesięcy, by gdzieś w napiętym terminarzu wrzucić czas na seriale. Jak już się jednak znalazł, Agenci dostali jedno z pierwszych miejsc na liście do obejrzenia.

Sezon 2

Znowu zasiadłem do oglądania, wiele sobie obiecując. I tym razem Agenci nie kazali na siebie czekać. Błyskawicznie zabrali się do dzieła i rozbudzania zainteresowania. Mnie kupili już samym motywem wyjściowym, a więc koniecznością budowania od zera, w tajemnicy, podstaw zniszczonej i skompromitowanej organizacji. Zdobywanie niezbędnego ekwipunku i szukanie rozwiązań dla najpilniejszych potrzeb było ciekawą zagrywką, pozwalającą twórcom odpuścić schematy typowego show szpiegowskiego i kolejnych akcji rodem z Jamesa Bonda.

Nowe postacie, jak Bobbi, Mack, Hunter, Whitehall czy Bakshi dodali nieco kolorytu obsadzie i otworzyli ciekawe możliwości dla scenarzystów. W końcu ktoś inny mógł został wysłany na misję w terenie, a ktoś dużo ciekawszy niż Raina mącić i zagrażać światu. W końcu też, mam wrażenie, z tylnego rzędu na front zaczęły przesuwać się wątki związane z supermocami. A wszystko przez mutacje wywoływaną przez Terrigen, która:

- przemieniła Skye i Rainę, dając im niezwykłe umiejętności,
- zabiła Tripletta,
- otworzyła kolejny rozdział serialu.

Poznaliśmy pierwszych Inhumans, ludzi posiadających niezwykłe umiejętności. Niektórych mógł w pewnym momencie zmęczyć motyw rodziców Skye i jej próby odnalezienia się w nowej sytuacji, ale dla świetnej gry Kyle MacLachlana w roli ojca dziewczyny, warto było trochę pocierpieć.

Wysoko oceniam końcówkę sezonu. Niespodziewany zwrot akcji w postaci prawdziwych motywów Jiaying to jedno, ale sporo działo się w samym finale. Poczynając od zaskakującego zabójstwa Gonzalesa, przez odciętą rękę Coulsona, po sam cliffhanger w postaci Simmons wciągniętej przez monolit (mocarna scena!). Agenci rozkręcili się na dobre i wskoczyli na wysokie obroty, nie pozwalając mi na zbyt długą przerwę pomiędzy sezonami 2 i 3.

Sezon 3

Siedziałem na krawędzi fotela od pierwszych sekund, czekając na wyjaśnienie, co stało się z Simmons i jak rozwiążą całą sytuację ludzie z Tarczy. Pierwsze zaskoczenie to zaskakująca przemiana Fitza, który pod wpływem bagażu doświadczeń, zmienił się z ostatniej ciamajdy i stereotypowego nerda-naukowca w agenta o niemałej charyzmie. Zakładałem, że tajemnica Monolitu stanie się motorem napędowym serialu na praktycznie cały sezon, a tymczasem twórcy rozwiązali ten wątek błyskawicznie, serwując pierwsze pozytywne zaskoczenie. Mogli wątek rozwlec, ale zamiast tego w kolejnych epizodach zaserwowali niemniej interesujących historii. I tak błyskawicznie rosnąca liczba Inhumans stała się jednocześnie szansą i problemem agencji, Ward doczekał się tła fabularnego, które pozwalało nieco inaczej spojrzeć na jego postać. Scenarzyści dodali mu trochę głębi, czyniąc go „chaotycznie złym”, gdyby zastosować nomenklaturę RPG-ową. Jednocześnie ubrudzili nieco wizerunek Coulsona, który po utracie nowej miłości, zabitej przez dawnego podwładnego, dał się ponieść zemście.

Na szczęście nie zarzucono motywu obcej planety, na którą można trafić dzięki monolitowi. Nieprzyjazny świat wrócił w jednym z lepszych odcinków sezonu i całego serialu, stając się areną zapierających dech w piersiach zdarzeń. Coulson pozbawiający życia Warda to jeden z wielu jasnych punktów serii.

Ale nie jedyny. Autorzy mieli przygotowane jeszcze kilka znakomitych kart do zagrania w tym rozdaniu. Potrafił zaskoczyć i zagrać na emocjach wątek Lasha, a w zasadzie przemienionego wbrew własnej woli ukochanego May. Doktora Garnera dało się już wcześniej polubić, a po przemianie, pochłonięty wewnętrzną walkę, stał się jeszcze ciekawszym bohaterem.

Sporo dobrych momentów zafundował wątek Hive’a, który rozgościł się w ciele zamordowanego Granta. Potężna istota ściągnięta przez Hydrę i Malicka ze swojego więzienia na obcej planecie potrafiła zrobić pranie mózgu napotkanym Inhumans, co otworzyło furtkę na następne zwroty akcji. To jednak nie sceny ze Skye zapisały się mi szczególnie w pamięci, a ta, w której Hive pozbawia życia ukochaną córkę Malicka.

Żadna ze wspomnianych akcji nie była jednak do takiego stopnia naładowana ładunkiem emocjonalnym, jak przepełniona smutkiem i żalem scena pożegnania Bobby i Huntera. Aktorzy, scenarzyści i wszyscy pozostali twórcy wspięli się tutaj na wyżyny, zamykając wątek dwójki zmuszonej do odejścia z agencji z wyczuciem i smakiem. I ten motyw Beara McCreary’ego w tle:

Sezon 4

Mój apetyt został zaspokojony i byłem usatysfakcjonowany prezentowanym poziomem, więc do czwartego sezonu podszedłem bez konkretnych „żądań”. Trudno mi było sobie wyobrazić, że twórcy zdołają jeszcze podwyższyć poprzeczkę i byłem gotowy zaakceptować zniżkę formy.

Nie pomyliłem się. Całą sezon można podzielić na trzy główne wątki, które wypadają solidnie, ale nie przynoszą momentów, po których szczęka ląduje na podłodze. Skutecznie uniknąłem zapowiedzi i spojlerów, więc miałem trochę zaskoczeń, ale nic nie dobiło do poziomu niektórych zagrywek z trzeciej serii.

Miło było zobaczyć w akcji niemożliwego do zatrzymania Ghost Ridera, którego obecność przypominała, że świat Marvela to nie tylko superbohaterowie i kosmici, ale też magia oraz siły nadprzyrodzone. Gabriel Luna we wspomnianej roli wypadł dobrze i szybko wskoczył u mnie na listę lubianych postaci. Zyskiwał na pewno podwójnie w tych pierwszych odcinkach sezonu, w których wyjątkowo męcząca była Skye. Może napędzająca historię w tle opowieść o naukowcach opętanych przez Darkhold nie była jakoś szczególnie rewelacyjna, ale przyzwoity poziom utrzymywała.

Ciekawiej zrobiło się od dziewiątego odcinka, gdy do gry wkroczyła, w końcu na większą skalę, grana przez Mallory Jansen AIDA. Androidy zaczęły mieszać w szeregach organizacji i w pewnym momencie można już było pogubić się kto jeszcze jest człowiekiem, a kto już tylko pamięcią wgraną w mechanicznego klona. Może jestem wdzięcznym materiałem na widza, którego łatwo wyprowadzić w pole, ale te rozmaite zagrywki w paru miejscach mnie zaskoczyły. Doceniam więc pracę scenarzystów.

Wiele osób nawet bardziej zachwala wieńczący sezon kilkuodcinkowy motyw Infrastruktury, a więc swoistego matriksa wykreowanego przez AIDĘ, w którym uwięzieni zostają bohaterowie. Do mnie aż tak nie przemówił, choć oddaję, że miał parę mocnych punktów. Przede wszystkim brawa dla Iaina De Caesteckera i wykreowaną przez niego postać brutalnego i bezlitosnego Fitza. Robił wrażenie, a przy okazji dawał do myślenia o tym, jak bardzo człowieka mogą zmienić ludzie i doświadczenia z młodych lat.

Sam finał tym razem nie wdeptywał w ziemię i nie pozostawiał widza w kawałkach. Był bardziej spodziewanym zwieńczeniem wątków poruszonych w czwartym sezonie. Oczywiście nie licząc ostatnich paru minut i tradycyjnego cliffhangera. Tradycyjnie już autorzy serialu zarzucili dobrą przynętę, na którą dałem się złapać. Niedługo startuję z sezonem numer pięć, bo muszę wiedzieć, o co chodzi z tym zatrzymaniem czasu i Coulsonem w statku kosmicznym.

Tyle ode mnie w tej szybkiej powtórce z pierwszych czterech sezonów Agentów Tarczy. Wspominając je chciałem pokazać, jak rozkręciła się cała produkcja, stając solidnym wyborem na nudne wieczory. Dzisiaj możemy mówić o Agentach, jak o serialu, który po mizernych pierwszych krokach, okrzepł i zaczął umiejętnie pochłaniać widzów.

Są tutaj fani Coulsona i spółki? Jak dotychczasowe wrażenia? Macie swoje ulubione sceny? Dajcie znać w komentarzach.

Brucevsky
20 marca 2019 - 14:34