Zaginiony kontynent - recenzja - Froszti - 13 lipca 2019

Zaginiony kontynent - recenzja

Zapomnijcie o klasycznych schematach książek podróżniczych. Zapomnijcie o utrwalonym w waszym umyśle obrazie Stanów Zjednoczonych. Przygotujcie się na coś niezwykłego i bardzo sporadycznie spotykanego na rodzimym rynku wydawniczym. Książka Zaginiony Kontynent otworzy przed wami zupełnie nowe horyzonty postrzegania kraju Wuja Sama.

Mam już kilka lat na karki i przez ten czas miałem okazję przeczytać sporą liczbę książek. Nie spodziewałem się jednak, że kiedykolwiek trafię na publikację dotyczącą USA, napisaną przez rodowitego Amerykanina, pokazującą ten kraj w zupełnie innym świetle niż zawsze. Przecież każdy doskonale wie, że Stany Zjednoczone Ameryki to kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie dolary leżą na ulicy – wystarczy tylko chcieć się po nie schylić a mieszkający tam ludzie to piękne, ponadprzeciętnie inteligentne i szczęśliwe osoby. Jednak jest inaczej? To prawie tak jak dowiedzieć się, że Święty Mikołaj nie istnieje. Pomyśleć, że taka książka wyszła spod pióra Amerykanina.  Chociaż nie wiem, czy autora można tak nazwać, przecież wyemigrował on z USA i osiedlił się na stałe w Europie. Kolejne kuriozum – amerykański emigrant, przecież wszyscy jadą w drugą stronę. Na dodatek taki który osiadł w Anglii i spędził tam ponad 10 lat.

Wracajmy jednak do meritum sprawy, czyli samej książki. Autor Bill Bryson jest również jej głównym bohaterem. Po ponad dekadzie spędzonej na starym kontynencie, gdzie już przesiąknął Brytyjskim klimatem, postanowił on odwiedzić swój dawny dom, a  przy okazji nico bardziej zwiedzić niektóre zakątki wielkiego kraju. Punktem startowym jego wyprawy był jego rodziny dom w Des Moines w stanie Iowa. Wiernym i niestrudzonym środkiem podróży, stał się leciwy  Chevrolet Chevette. Tak samo, jak Odyseusz, Bryson wyruszył w wielką podróż, gdzie czekało go tylko nieznane. Ten pierwszy szukał drogi powrotnej do domu, Bill za to postanowił zwiedzić różne zakątki USA w poszukiwaniu idealnego miejsca do życia (swoistego amerykańskiego raju). Oczywiście to tylko pozory, bo cała jego wycieczka miała zupełnie inny cel, ale to uświadomił sobie dopiero po przejechaniu wielu mil.

Opisana w książce podróż miała miejsce już kilka (a raczej już kilkadziesiąt lat temu), więc niektóre ze wspomnianych tutaj miejsc, mogły ulec pewnemu przeobrażeniu, inne zaś bezpowrotnie zniknąć z tamtejszego krajobrazu. O ile miejsca z biegiem czasu i rozwojem technologii mogły się zmienić, to raczej nie dotyczy to ludzi. Zachowania i cechy charakteru, nie ulegają łatwym przemianą, a jeśli już takowe zmiany zachodzą, potrzeba na to przynajmniej kilku pokoleń.

Jak wcześniej wspomniałem, książka zdecydowanie nie jest typowym przedstawicielem literatury podróżniczej. Oczami wyobraźni będziemy mogli zobaczyć małe i spokojne miasteczka i wsie, ogromne nigdy nieusypiające metropolie, w których każda kolejna mijana przecznica może być twoją ostatnią czy mniej lub bardziej znane miejscówki typowo turystyczne. Wszystko to jednak pokazane jest z perspektywy samego autora. Pokazuje on ogrom tego kraju i jego różnorodność, zachęcając czytelnika do wyruszenia w podobną podróż, nawet pomimo często sarkastycznych opisów. Zresztą sarkazm autora jest tutaj mocno obecny nie tylko w ocenie samych lokacji, ale i napotykanych ludzi.

Każda kolejna odwiedzona miejscówka opisana jest nie tylko z perspektywy czysto turystycznej, ale głównie przez pryzmat napotkanych mieszkańców. Tym sposobem podczas wielkiej wyprawy po bezkresnym lądowym oceanie, ma on możliwość obcowania z miłymi, życzliwymi i zawsze pomocnymi mieszkańcami wsi, napakowanymi, mało rozmownymi i uzbrojonymi troglodytami, czy dumnymi i pachnącymi czarnym prochem kowbojami. Każda kolejna odwiedzona lokacja, każde kolejne mijane miasto to zupełnie osobna historia, wymagająca swojego miejsca w książce. Napotkani tam ludzie są bacznie obserwowani przez Brysona i przez niego oceniani. Nie zawsze taka ocena jest pozytywna (raczej zawsze wyrażana jest ona bezgłośnie, tylko w myślach, aby  nie doznać uszczerbku na zdrowiu i urodzie). Większość takich opisów podlane jest wyraźnym (często nawet na wskroś brytyjskim) humorem. Zdarzają się jednak chwile, w których ciężko ostatecznie ocenić czy dana reakcja jest specjalnie przerysowana przez autora, czy może jednak ma on taki styl bycia. Parafrazując znane powiedzenie i część słów przytaczanych przez samego autora „człowiek ze wsi wyjdzie, ale burakiem będzie zawsze”. Są jednak momenty, w którym autor zdaje sobie sprawę ze swoich przywar, np. kompletnie nie ukrywa tego, że jest niezmiernie skąpy tak samo, jak jego ojciec. Zastanawiałem się również czy aby na pewno nie ma on jakichś krewnych w naszym kraju, bo było parę opisów, w których jego „cebulactwo” biło  wyraźnie po oczach.

Dodatkiem do wyżej wymienionej treści są przeróżne ciekawostki dodawane przez autora dotyczące odwiedzonych miejsc. Niektóre z nich są naprawdę ciekawie i warte zapamiętania inne niekonieczne muszą zainteresować kogoś, kto nie mieszka na terenie USA a jeszcze inne (chociaż na całe szczęście ich jest najmniej) są zwyczajnie nudne i z chęcią chce się przeskoczyć kilka akapitów dalej.

Cała książka podzielona jest na dwie oddzielne części „wschód” i „zachód”. Część pierwsza jest naprawdę ciekawa, zarówno ze względu na odwiedzane miejsca, jak i na napotykanych ludzi. Niestety nie można tego samego powiedzieć o części drugiej. Mocno rozbudowane opisy krajobrazowe oraz lokacji do których on dotarł, zbyt mocno tłumią wątek ludzki i delikatny komediowy charakter dzieła. W tym miejscu książka momentami zaczyna się delikatnie dłużyć i dość wyraźnie kontrastuje z genialnym początkiem.  

Zaginiony Kontynent to naprawdę świetna (pomimo kilku minimalnych wad) książka podróżnicza, która pozwoli poczuć się czytelnikowi niczym Kolumb, odkrywając przed nim nowe nieznane oblicze Amerykańskiej ziemi. Specyficzny lekki i ironiczny (momentami może nawet zbyt chamski) język Brysona, sprawia, że dzieło czyta się bardzo przyjemnie i bardzo szybko. Jest to pozycja warta polecenia zarówno osobom, które poszukują czegoś z gatunku powieści podróżniczych, jak i tym którzy chcą łatwego i przyjemnego tytułu z wyraźną nutką humory, który ma zapewnić im chwilę prostej rozrywki.

Radosław Frosztęga



Za udostępnienie książki do recenzji dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

Froszti
13 lipca 2019 - 11:24