Szaleństwo aniołów - Kati - 16 listopada 2011

Szaleństwo aniołów

„Szaleństwo aniołów, czyli zmartwychwstanie Matthew Swifta” zapowiadało się całkiem ciekawie, sądząc z licznych entuzjastycznych recenzji. Skusiłam się na lekturę –w końcu urban fantasy to coś odpowiedniego dla takiego stuprocentowego mieszczucha jak ja. Zobaczmy, jak udała się wycieczka do magicznego Londynu.

Wszystko zaczyna się od tytułowego zmartwychwstania, chociaż chyba nie jest to najlepsze słowo na opisanie powrotu czarnoksiężnika Matthew Swifta do świata żywych: tak dokładnie to wyszedł on z kabli telefonicznych. I to nie z własnej woli. Matthew próbuje zorientować się, co się dzieje i odkrywa, że wielu z jego znajomych nie żyje, a ich śmierć z całą pewnością nie była naturalna. Magiczny Londyn ma kłopoty, a Matthew próbuje się dowiedzieć, kto i po co go przywołał, i przy tej okazji ładuje się w kłopoty. Dużo się zmieniło podczas jego dwuletniej nieobecności. Ale i Matthew nie jest taki sam: czasami mówi o sobie w liczbie mnogiej, nierzadko przechodzi na nią nawet w połowie zdania. Nie zaspoileruję zbytnio, jeśli napiszę, że nasz czarnoksiężnik nie wrócił sam, bo przyczyn stosowania tej dziwnej maniery można się szybko domyśleć. Fabuła jest prosta i pozbawiona wątków pobocznych. W ogólnym zarysie składa się z: poszukiwania przez Matthew sojuszników, poszukiwania sojuszników wroga (i ich niszczenia), poszukiwania samego wroga i magicznych potyczek. Nie rzuca na kolana, ale akcja toczy się na tyle wartko, że nie nudzi – nawet nie zauważyłam, kiedy przeczytałam te ponad 500 stron. Sam Matthew, na pierwszy rzut oka ciekawa postać, okazuje się być przeciętnym aż do bólu. Jest tak nijaki, że nawet nie mogę powiedzieć, że mnie denerwuje. Wymienienie pięciu cech charakteru naszego czarnoksiężnika przekracza moje możliwości. Zresztą jakiego charakteru? Matthew mógłby być wzorcem nijakości w Sevres. Więcej można powiedzieć o jego przeciwniku, Robercie Bakkerze, chociaż on tak na dobre pojawia się pod koniec książki.

Także miasto jest ciekawszym bohaterem niż Matthew. Podejrzewam, że gdyby autorka napisała książkę pt. „Przewodnik po magicznym Londynie”, byłabym w pełni ukontentowana, a tak mam powody do narzekania. Może sama koncepcja istnienia ukrytej strony miasta nie jest oryginalna, ale za to wykonanie świetne: mamy ciekawe bóstwa, jak Król Żebraków czy Bezdomna, interesującą magię – recytując warunki przejazdu można odegnać potwora, duchom składa się ofiarę z sudoku i tandetnego romansu, w telefonach słychać elektryczne anioły, duszki mają skrzydła z folii… No, dużo jest różnych sympatycznych patentów.

Mam mieszane uczucia wobec tej powieści. Nie mogę odmówić autorce pewnej sprawności w pisaniu i wyobraźni, ale nie sądzę, abym zapamiętała „Szaleństwo aniołów” na dłużej. Ot, lekka, bezbolesna lektura w sam raz do poczytania w komunikacji miejskiej. Jeśli komuś wpadnie w ręce, to można przeczytać, ale jakoś bardzo gorąco nie zachęcam.

Kati
16 listopada 2011 - 22:39