Linkin Park - Living Things. Więcej niż kinder-metal. - fsm - 23 czerwca 2012

Linkin Park - Living Things. Więcej niż kinder-metal.

Na początku miesiąca napisałem o albumie idealnym dla wielkich, brodatych właścicieli owłosionych jaj pach, teraz czas na coś odpowiedniejszego dla licealistów z przedziałkami (przynajmniej teoretycznie). Nowy album Linkin Park oficjalnie zadebiutuje na półkach polskich sklepów w poniedziałek, ale przez kilka dni można było go posłuchać w całości dzięki magicznemu muzycznemu sklepowi Apple'a (o tutaj, ale chyba już nie działa). Czy Living Things da się słuchać? Czy Linkin Park to prawdziwy zespół? I kto jest ojcem Cartmana?

Ja tam lubię Linkin Park. Fajnie grają, udaje im sie tworzyć ładne melodie, wisi mi jaką mają opinię wśród wielu miłośników muzyki gitarowej. Przy okazji A Thousand Suns chłopaki bardzo mocno odeszli od sprawdzonej formuły (gdy Gameplay był jeszcze świeżutkim serwisem napisałem krótki tekst po premierze The Catalyst) dzięki czemu zdobyli z jednej strony sporo nowych fanów i szacunek (za odwagę) części starych, ale jednocześnie w ich stronę poleciało mnóstwo "WTF is this electronic shit?". ATS uważam za album udany, ale wymagający nieco pracy, żeby dało się go słuchać bezboleśnie w 100%. Living Things to (wedle słów panów z zespołu) połączenie starego i nowego. Miks Hybrid Theory i A Thousand Suns. Coś, co powinno pogodzić fanów wszystkich orientacji muzycznych. Teoretycznie jest to najlepsza rzecz, jaką mogli w tym momencie zrobić. Praktycznie w zasadzie też. Po kilku dniach spędzonych z Living Things stwierdzam, że mamy do czynienia z zaskakująco udanym albumem.

Żeby uczcić ten fakt, pokuszę się o opiso-recenzję utwór po utworze.

Lost in the Echo - Na dzień dobry mamy klasyczne LP (głośny wstęp, cicha zwrotka, głośny refren), ale schowane za ścianą elektroniki. Naklejka na pudełku mówi, że będzie to kolejny singiel. Wcale się nie dziwię.

In My Remains - Trochę grzeczniejszy utwór, ale nadal gitarowy. W drugiej zwrotce w tle słychać fajną linię basu, który zwykle ginie w natłoku dźwięków wszelakich. Daje radę.

Burn It Down - Pierwsze meh. Singiel mnie nie porwał i nadal tego nie robi. Trochę odstaje od reszty, zbyt dance'owe i radiowe (mimo faktu, że cała dyskografia LP jest i tak radiowa :P). Na szczęście na płycie lepiej słychać ścieżkę z gitarą, która w radiu czy na YT ginie (ale wersja live lepsza).

Lies Greed Misery - Drugie meh, krótkie i zaskakująco wesołe, ale nie wzbudza większych emocji. Takie trochę, za przeproszeniem, techniawkowe, ale z fajnym finałem. Wersja live zdecydowanie lepsza.

I'll Be Gone - W tym momencie najlepszy kawałek na płycie, powtarza się schemat intro - uderzenie - cicha zwrotka - mocny refren - cicha zwrotka - mocny refren - bridge - mocny koniec, ale robi to w najlepszy możliwy sposób, a całość świetnie bazuje na wokalu Chestera. [mam nadzieję, że poniższy filmik nie zostanie zdjęty z YT]

Castle of Glass - Fajna, wesoła melodia, kojarzy mi się z westernem, pomału się "rozrasta", potencjał singlowy.

Victimized - Szybki, kanciasty cios w pysk, Bennington rozdziera sobie gardło w refrenie. Krótkie rzeczowe i, jak to stwierdził Chester: This song is about being victimized and stuff... and saying "never again" :)

Roads Untravelled  - Bardzo ładna ballada, dzwonki + pianino, Shinoda śpiewa od początku, kończy się dobrze znanym fanom LP stadionowym OooOOoOOOOOooo w połączeniu z gitarowym podkładem

Skin to Bone - Solidna piosenka, najbardziej w stylu ATS, opiera się na "brudnym bicie" (wybaczcie to porównanie, hip-hopowi puryści), ale nie zwilża słuchacza w stopniu szczególnym.

Until it Breaks - Najdziwniejszy kawałek na płycie, kojarzy mi się z Beastie Boys, ale niestety trochę słychać to, że został zlepiony z kilku demówek. Tak jak cichy refren jako tako pasuje do pojechanej zwrotki, to już śpiewana przez Delsona (gitarzystę) cicha partia na koniec jest zupełnie innym utworem.

Tinfoil/Powerless - Trzeba jednak przyznać, że przejście z powyższego utworu do instrumentalnego Tinfoil, które wprowadza nas do zamykającego album Powerless jest bez zarzutu. Ostatni kawałek to kolejny ukłon w stronę typowych dla LP "zamykaczy". Pianino, melodyjny wokal Benningtona i końcówka opierająca się o gitarę, perkusję i jeszcze trochę "oOOoooO".


Podsumowując - przyjemna niespodzianka. Krótka, konkretna płyta. Chłopaki wrócili do tego, co wychodziło im najlepiej, ale posypali to odpowiednią dawką "nowego". Mocna siódemka ze sporym plusem, po weekendzie idę po album do sklepu. A odpowiadając na pytania ze wstępu: tak, tak i jego matka.

fsm
23 czerwca 2012 - 14:41