Spring Breakers? Raczej Szajs Breakers! - fsm - 12 kwietnia 2013

Spring Breakers? Raczej Szajs Breakers!

Jakże zabawny (haha) i błyskotliwy tytuł tego tekstu w dużym stopniu oddaje moje wrażenia po seansie kontrowersyjnego, niezwykłego, ekscytującego, nietuzinkowego (i cokolwiek jeszcze pojawiało się w telewizyjnych reklamach) filmu Spring Breakers. Poszedłem, bo lubię zabawy montażem, poszarpaną narrację, ciężki humor, kolorowe zdjęcia/ujęcia i ogólną "dzikość" w kinie. Wyszedłem zmęczony, zirytowany i zdziwiony. Początkowo recenzji miałem nie pisać, ale wybrane dwa komentarze pod tekstem Promilusa (film mu się podobał) sprawiły, że powstał ten wpis, którego zadaniem jest przekonanie Was, że na Spring Breakers naprawdę nie warto iść do kina. Ani trochę.

Ta fotka promocyjna jest pod każdym względem lepsza niż film

Spring Breakers ma fabułę, ale jest ona licha i pretekstowa - choć to akurat nie jest zarzut, bo nawet bez ekscytującej linii fabularnej i głębokich postaci można stworzyć ciekawe, dające satysfakcję kino. Z obowiązku wspomnę jednak: są 4 dziewczyny - 3 szalone, dzikie i znudzone, jedna grzeczna i znudzona. Postanawiają wyjechać na wiosenne ferie na Florydę, bo wszyscy tam jadą. Nie mają kasy, więc napadają na lokalny odpowiednik KFC. Kasa jest, więc jadą, a tam chaos, zabawa, dragi, alkohol, cycki, pulsująca muzyka, zachody słońca. Wkrótce wpadają w kłopoty, z których wyciąga ich raper Alien, czego efektem są jeszcze większe kłopoty. Wszystko jest skąpane w jadowicie nasyconych barwach, podkreślone padaczkowym montażem i zdjęciowymi zagrywkami, a w tle przygrywa niesłychanie drażniąca muzyka. Na ekranie mamy Disneyowskie gwiazdki (Gomez i Hudgens), dwie inne młode panie (żonę reżysera i Ashely Benson), bandę no-name'ów i jak zwykle świetnego Jamesa Franco. Czyli co - w teorii jest materiał na ciekawy obraz, prawda? Na rozrywkowe "coś" z przekazem? Jest. Dlaczego więc go nie widać?

Na początek pozytywy, bo jest ich mało. James Franco daje radę zawsze, niezależnie od materiału. Tak już ma. Jego Alien to świetna postać i totalnie wiarygodna (czyt. w moim rozumieniu taki ktoś naprawdę istnieje i dokładnie tak się zachowuje - pewnie dlatego, że postać ta była wzorowana na prawdziwym panu o ksywce Dangeruss). Druga pozytywna rzecz - sekwencja z piosenką Britney w tle. Najpierw Franco i fortepian, a potem świetny montaż z oryginalnym wykonaniem. Pomysłowe, przewrotne, zabawne. Ostatnia dobra rzecz, to forma wizualna filmu - ale tutaj mamy twist: Po 15 minutach ma się jej dosyć. Gdyby to była etiuda, artystyczny projekt, za który nie trzeba płacić pełnej ceny w kinie, to nie miałbym problemu. Po 90 minutach czułem się jak po 290 minutach. Zło, powiadam.

Ilustracja 2: głupota. Poza kadrem: wubwubwub

Spring Breakers to satyra i prowokacja. Podobno. Dla mnie jest to płytki, męczący, denerwujący obraz bez przekazu i wartości rozrywkowych. Start jest niemal zabawny. Plaża pełna pijących, półnagich młodych ludzi, a w tle dubstep. I najważniejsze - gdy wchodzi "drop" (Kojarzycie ten zabieg muzyczny, prawda? Tralala dzyń dzyń BWOWAWAWM BUM BWAM WUBWUBWUB!), to kamera koncentruje się na podskakujących w zwolnionym tempie gołych cyckach. Zaśmiałem się szczerze, bo "drop" w dubstepie zawsze mnie bawi, zaś biusty lubię. Niech mu będzie, temu reżyseru jednemu. Jak się jednak okazuje, intro (które powinno trwać kilka minut) trwa minut 30. W jego trakcie poznajemy główne bohaterki i ich rozterki, ale poetyka dupstepowej orgii jest w dużej mierze zachowana i człowiek bardzo szybko ma dosyć. Ciągle wracała myśl: kiedy coś zacznie się tak naprawdę dziać?! Niby zaczyna się, gdy na scenę wchodzi Alien, ale "kryminalna" intryga (cudzysłów zamierzony) ma zerową atrakcyjność, bo na pierwszym planie są najbardziej irytujące postacie ostatnich lat, którym przez cały czas życzyłem śmierci. Głupi ludzie gadają głupoty i robią głupoty w rytm głupiej muzyki. Że na tym polega satyra? Wyśmiać zjawisko przez wyolbrzymienie? Ale przecież ten film to jest tak naprawdę pełnometrażowy Jersey Shore (pozdrowienia dla twórczyni tego bardzo trafnego porównania) - banda głąbów w ośrodku turystycznym pije przed kamerami i demonstruje braki we wszystkim. Kto ma ochotę na takie klimaty (pomijając strzelanie i efekciarski montaż) może sobie włączyć MTV. Nie trzeba robić filmu i mamić ludzi łatką kontrowersyjnego dzieła. I nie dajcie się zwieść informacjom, jakoby było tam miejsce na refleksję czy melancholię. Po prostu w kilku miejscach chaos się uspokaja i patrzymy na nudne kadry ludzi patrzących w dal. Z ręką na sercu - dawno się tak nie wymęczyłem podczas seansu.

Ciekawe, czy nieco inne podejście zagwarantowałoby mi lepszą zabawę? Harmony Korine robi filmy dziwne. Daaaawno temu zabłysnął świetnymi Dzieciakami, a potem robił rożne inne rzeczy, z których żadnej nie widziałem (bo i po co oglądać film o kolesiach, którzy grzmocą się ze śmieciami, albo z koszami na śmieci... a zapewne i jednym i drugim?). Być może lepsze rozeznanie w stylu Korine'a sprawiłoby, że odebrałbym jego nowy film lepiej. Tymczasem byłem bardzo zdziwiony faktem, że tak słaby film mógł zebrać tyle pochwał od krytyków i widzów. Pretensjonalny potworek, w który poszło dużo więcej pracy i potu, niż okazało się to warte. Szkoda Waszego czasu, zignorujcie Spring Breakers. Proszę.

fsm
12 kwietnia 2013 - 14:14