W poprzednim filmie Kennetha Lonergana, mocno niedocenionej Margaret, jesteśmy świadkami jednego z najbardziej realistycznych obrazów śmierci w kinie. Oczami nastoletniej Lisy widzimy jak pięćdziesięcioletnia kobieta wpada pod autobus. Chwilę wcześniej, podczas jazdy, dziewczyna zagadywała kierowcę o kowbojski kapelusz, czym rozproszyła jego uwagę. Teraz klęczy na ulicy i trzyma ofiarę fatalnego splotu okoliczności. Kobieta, mimo utraty nogi, nie straciła przytomności. Przykuta do ziemi krzyczy na pomagających jej przechodniów, a informację o wypadku bierze za ponury żart. W czasie gdy szok uśmierza ból, gasną kolejne zmysły. Aż do utraty wzroku. Wtedy pojawia się błysk poczytalności, świadomość końca. W rękach Lisy zostaje martwe ciało.
W świecie Walking Dead stara bieda. Populacja nieumarłych wciąż przerasta liczbę żywych, zapasy topnieją szybciej niż lód na rozgrzanym blacie, a w okolicy wykiełkował nowy tyran, przy którym poprzednik, słynny Gubernator, był niczym Mahatma Gandhi. W dodatku, grupa Ricka znów jest rozproszona: Maggie z Sashą wywalczyły schronienie na Wzgórzu, ciężko ranna Carol pod opieką Morgana trafia do tajemniczego Królestwa, Daryl zostaje więźniem Negana, a sam Rick wraz z Michonne i Carlem wracają do Alexandrii.
Zwierzęta nocy otwiera scena rodem z Cronenberga: oto w galerii sztuki erotyczny taniec wykonują monstrualnie otyłe kobiety, o ciałach pokrytych pajęczynami rozstępów z delikatnymi nacięciami pooperacyjnych blizn. Obraz skóry pękającej pod naporem tłuszczu na tle pięknie wymodelowanych i zamkniętych w drogiej odzieży sylwetek uczestników wernisażu, wygląda jak spotkanie dwóch biologicznie sprzecznych gatunków, które nie miało prawa się zdarzyć. Opisana scena wiele mówi też o stanie współczesnej sztuki, nastawionej głównie na kurs poetyki szoku. Cóż, dzisiaj oczy widzów otwierają się szerzej jedynie, gdy coś w nie trafi.
Desmond Doss nie potrzebował wiele. W kieszeni trzymał Biblię, a w torbie medykamenty. W rękach nie miał karabinu, a przy pasku granatów. Do armii wstąpił po ataku na Pearl Harbor, bo nie chciał być bezczynnym obserwatorem. Nie chciał też zabijać ani nosić broni. W jednej z bitew o Okinawę, rozegranej na szczycie 130-metrowej skarpy Maeda, ocalił 75 rannych przenosząc ich na skraj urwiska i opuszczając na linie. Działał wówczas sam, gdyż resztę jego oddziału sytuacja zmusiła do odwrotu.
Na Warszawskim Festiwalu Filmowym odbyła się światowa premiera nowego filmu z Jimem Carreyem. Zrealizowane w Krakowie Prawdziwe zbrodnie to oparta na faktach historia brutalnego morderstwa.
Myśląc o polskich filmach produkowanych wespół z innym krajem, z reguły przychodzą nam do głowy Czesi (tegoroczny Czerwony Kapitan), Węgrzy (C.K. Dezerterzy) lub Słowacy (Wino truskawkowe). Współpraca z filmowcami spoza słowiańskiego kręgu jest dość sporadyczna i przeważnie działa na zasadzie sezonowego newsa: „Polak lub Polka w Hollywood”. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele, choćby niekorzystny system podatkowy, który nie przewiduje ulg dla producentów. Na upartego można przywołać Inland Empire Davida Lyncha powstałe przy wsparciu festiwalu Camerimage, ale do poziomu naszych południowych sąsiadów od wojaka Szwejka, którzy rokrocznie podpisują umowy z największymi amerykańskimi studiami, droga daleka. Stąd gdy przed rokiem potwierdzono wiadomość o mrocznym thrillerze osadzonym w Krakowie z Jimem Carreyem w roli głównej, pojawiła się nadzieja na polsko-amerykańskie koprodukcje z prawdziwego zdarzenia. Póki co, domino nie ruszyło, więc skupmy się na precedensie.
Gdy w lipcu 1999 r. na ekrany kin trafił nakręcony przez dwójkę studentów Blair Witch Project nikt nie przypuszczał, że ten skromny, na wpół amatorski film będzie po latach uważany za szczytowe osiągnięcie w dziedzinie marketingu i da początek całej serii horrorów kręconych „z ręki”. Twórcy całego zamieszania, Daniel Myrick i Eduardo Sánchez, idealnie połączyli kilka błyskotliwych pomysłów realizacyjnych. Najpierw wiarygodnie spreparowali legendę wiedźmy z Blair, następnie opowiedzieli o niej trójce nikomu nieznanych aktorów, a na końcu wykorzystali globalny wymiar Internetu i lokalny zasięg prasy, tworząc perfekcyjnie sprzężony viral. Dzięki stronie internetowej i paru ogłoszeniom o zaginięciu trójki filmowców, z prędkością światła poszła w świat fama, że mity są prawdziwe, nagranie autentyczne, a aktorów występujących przed kamerą dotychczas nie odnaleziono. W taki oto sposób z filmu, który kosztował 60 tysięcy dolarów i został nakręcony w 8 dni, dystrybutor wycisnął niemal ćwierć miliarda dolarów.
Ben-Hur Williama Wylera z 1959 r. to bodaj najbardziej znany przedstawiciel tzw. kina miecza i sandałów, a także pokłosie wielkich opowieści Złotej Ery Hollywood. To również film, który zgarnął rekordowe 11 Oscarów, wynik wyrównany po wielu latach przez Jamesa Camerona (Titanic), a następnie Petera Jacksona (Władca Pierścieni: Powrót króla). Współczesny Ben-Hur, skrojony pod dwugodzinny format repertuarowej superprodukcji, podpisał Timur Bekmambetov, autor m.in. Nocnej staży i Wanted. Kto oglądał choć jeden z nich, ten wie, że kazachski reżyser stawia na szaleńcze tempo akcji, feerię barw zasilaną baterią efektów specjalnych i akrobatyczne popisy w scenach rozwałki, a jeśli coś go brzydzi to kategoria PG-13. Choć studio Paramont Pictures wraz z wytwórnią MGM postanowiły spuścić powietrze z balonu powagi wielkiego widowiska i chrześcijański epos przemianować na letni blockbuster, to z warunkiem dostępności filmu dla jak najszerszego grona widzów eksperymentów nie było. Ryzyko ryzykiem, ale budżet musi się zwrócić.
W myśl tej polityki, tytułową rolę otrzymał charakterystyczny (czytaj: tani) aktor drugiego planu Jack Huston (American Hustle, serial Zakazane imperium), w szranki w nim stanął, przeważnie skryty za cyfrowym makijażem, Toby Kebbell (Warcraft: Początek, Ewolucja Planety Małp), a kobiecy pierwiastek do męskiego świata wniosła mało znana Nazanin Boniadi (epizody w Iron Manie i Zoolanderze 2, trzeci plan w Homeland). Z gwiazd światowego fortmatu widzowie uświadczą jedynie Morgana Freemana w stylu rasta i roli (jakże by inaczej) narratora opowieści i orędownika głównego bohatera, za którą pewnie otrzyma od twórców South Parku kolejnego piega. Casting to zresztą jeden z naczelnych problemów Ben-Hura A.D. 2016, ale o tym za chwilę.