Ben-Hur Williama Wylera z 1959 r. to bodaj najbardziej znany przedstawiciel tzw. kina miecza i sandałów, a także pokłosie wielkich opowieści Złotej Ery Hollywood. To również film, który zgarnął rekordowe 11 Oscarów, wynik wyrównany po wielu latach przez Jamesa Camerona (Titanic), a następnie Petera Jacksona (Władca Pierścieni: Powrót króla). Współczesny Ben-Hur, skrojony pod dwugodzinny format repertuarowej superprodukcji, podpisał Timur Bekmambetov, autor m.in. Nocnej staży i Wanted. Kto oglądał choć jeden z nich, ten wie, że kazachski reżyser stawia na szaleńcze tempo akcji, feerię barw zasilaną baterią efektów specjalnych i akrobatyczne popisy w scenach rozwałki, a jeśli coś go brzydzi to kategoria PG-13. Choć studio Paramont Pictures wraz z wytwórnią MGM postanowiły spuścić powietrze z balonu powagi wielkiego widowiska i chrześcijański epos przemianować na letni blockbuster, to z warunkiem dostępności filmu dla jak najszerszego grona widzów eksperymentów nie było. Ryzyko ryzykiem, ale budżet musi się zwrócić.
W myśl tej polityki, tytułową rolę otrzymał charakterystyczny (czytaj: tani) aktor drugiego planu Jack Huston (American Hustle, serial Zakazane imperium), w szranki w nim stanął, przeważnie skryty za cyfrowym makijażem, Toby Kebbell (Warcraft: Początek, Ewolucja Planety Małp), a kobiecy pierwiastek do męskiego świata wniosła mało znana Nazanin Boniadi (epizody w Iron Manie i Zoolanderze 2, trzeci plan w Homeland). Z gwiazd światowego fortmatu widzowie uświadczą jedynie Morgana Freemana w stylu rasta i roli (jakże by inaczej) narratora opowieści i orędownika głównego bohatera, za którą pewnie otrzyma od twórców South Parku kolejnego piega. Casting to zresztą jeden z naczelnych problemów Ben-Hura A.D. 2016, ale o tym za chwilę.
Rdzeń powieści Lewisa Wallace’a, podstawy wszystkich pełnometrażowych i telewizyjnych adaptacji, pozostał nienaruszony. Pierwsze lata naszej ery, Jerozolima pod panowaniem Cesarstwa Rzymskiego. Juda Ben-Hur (wspomniany Huston), żydowski arystokrata, zostaje niesłusznie oskarżony o zamach na rzymskiego gubernatora. Wyrokiem Messali (Kebbell), z którym dorastał, jako niewolnik trafia na galerę, a jego rodzina zostaje zesłana do lochów. W tle trwa rebelia Zelotów, swoje nauki głosi Jezus z Nazaretu, a prefektem Judei zostaje Poncjusz Piłat.
Trzeba przyznać, że Bekmambetov miał w głowie kilka ciekawych pomysłów na odstępstwa względem oryginału, jak skrytobójczy atak jednego z Zelotów, który staje się fabularnym kołem zamachowym czy zacieśnienie więzów między Ben-Hurem a Messalą. Na papierze to działa: rodzi więcej niuansów między postaciami, lepiej uzasadnia ich motywacje, skuteczniej osadza w realiach. Na ekranie zawodzi: przeciwstawne moralno-etyczne wybory podejmowane są pod wpływem chwili, wywołane nimi konsekwencje nie mają przełożenia na wymiar emocjonalny lub ciężar psychologiczny, a toczona wokół partyzancka walka o wyzwolenie Judei ma dla intrygi pretekstowe znaczenie.
Inscenizacyjne niedostatki po trosze wynagradza strona formalna. Bekmambetov efektywnie wykorzystuje potencjał trójwymiaru, z sukcesem pokutując za efekciarski blamaż przy Abrahamie Lincolnie: Łowcy wampirów. Popularne 3D, traktowane zazwyczaj jak odpustowa cepelia, w biblijno-historycznych freskach nabiera mocy. Iluzja głębi znakomicie uwypukla scenograficzne detale bogato zdobionych wnętrz, potęguje urok wąskich uliczek z wyjściem na przepastne krajobrazy (Jerozolimę „grała” włoska Matera) czy wzmaga bitewny chaos. Słowem, jest na czym oko zawiesić. Co do centralnej atrakcji, czyli wyścigu rydwanów to, umówmy się, techniczna maestria ekipy kaskaderów, charakteryzatorów i operatora (nie mówiąc o reżyserii i montażu) osiągnięta w legendarnej sekwencji filmu Wylera ma w historii kina posągowy status i raczej nikt tego nie zmieni. Bekmambetov okazjonalnie próbuje – wychyłem wozów na jedną oś podczas zakrętów, wirowaniem kamery między woźnicami tudzież garścią sztucznie krzesanych iskier – ale z reguły odtwarza tę samą melodię końskiego cwału i łamanych ludzkich kości.
Gorzej, a właściwie najgorzej jest z aktorami, szczególnie w przypadku znajomości kanonu. Od Ben-Hura w interpretacji Charltona Hestona biła mieszanka szlachetności z niezłomnością, ale to wewnętrzne wątpliwości odnośnie własnych poczynań i wrodzona wrażliwość czyniły z niego człowieka. Stephen Boyd w niezwykle wiarygodny sposób wydobywał z Messali chorobliwą ambicję, która w połączeniu z bezgranicznym oddaniem Cesarstwu tworzyła przejmujący obraz widomego ślepca, zdolnego w imię własnej wielkości poświęcić najbliższe mu osoby. Z kolei Haya Harareet w roli dumnej, pragmatycznej i oddanej Estery była kimś więcej niż tylko moralnym drogowskazem Ben-Hura. Tak, literatura Wallace’a jest pisana wielkimi literami: przyjaźń przechodzi tam w zdradę, nienawiść przesłania miłość i odwrotnie, a przebaczenie z poświęceniem tryumfują nad zemstą – bez aktorów zdolnych uwiarygodnić ten zbiór tematów większych niż życie, pozostaje atrapa. Huston, Kebbell i Boniadi grają tak, jakby każde z nich zostało obsadzone w roli jednej emocji pixarowego W głowie się nie mieści – smutek w ich wykonaniu ogranicza się do ekspozycji zmarszczek i szorowania podłogi spuszczonym wzrokiem, strach wyrażają rozbieganym wzrokiem, a na tragedie jakie funduje im los odpowiadają gniewnym krzykiem i parą z uszu.
Klęski biblijnych rozmiarów dopełnia okrutny montaż, zaprzęgnięty na usługi serii hiperbol, flashbacków i elips. Te ostatnie, stosowane przez utalentowanych przecież specjalistów (cała trójka ma na swoich kontach minimum jedną oscarową nominację), służą za czasoprzestrzenne skoki równe prędkości warpowej. To kolejny w tym sezonie (po Świcie sprawiedliwości, Legionie samobójców oraz Warcrafcie: Początku) przypadek filmu, który wygląda jak wstępniak do edycji DVD | Blu-ray, gdzie poupychane pospiesznie wątki zostaną należycie rozwinięte. W finalnych partiach można wręcz odnieść wrażenie, że ktoś w projektorni przysnął z głową na klawiszu FF. Ale zgodnie ze starym porzekadłem, gdy osięgnięty został poziom dna, wciąż słychać pukanie od spodu. Zwieńczeniem ekranowej zawieruchy jest jedno z najgorszych zakończeń w historii kina: wymyślone i zrealizowane niczym potwór z szafy Eda Wooda, odzobione popowym songiem, dobite kiczowatą klamrą uwłaczającą inteligencji widza. I jeśli nowej wersji Ben-Hura przed zapomnieniem nie ocalą przyszłoroczne Złote Maliny, zrobi to właśnie ta ostatnia scena.