Przerywniki filmowe to jeden z najbardziej kontrowersyjnych elementów gier wideo. Słaba jakość i nieumiejętne włączenie ich do rozgrywki zwiastuje zawód u graczy, natomiast odwrotny proces to przepis na sukces. Ilość treści, jaką wnoszą w produkcję jest niepodważalnie ogromna, jednak z reguły brakuje najważniejszego - interaktywności.
Nie od dziś wiadomo, że cutscenki odgrywają w każdej grze ogromną rolę. Są jedynymi w swoim rodzaju dostarczycielami treści, która najsilniej na nas oddziałuje. Dzięki nim możliwe jest wyzwolenie w graczach uczuć, jakich nigdy nie dałoby się osiągnąć wygenerowanym fragmentem rozgrywki. Dlatego też ciężko znaleźć grę, w której ich zabraknie. To dobrze. Można by się spierać, czy są potrzebne, czy nie? Czy twórcy idą na łatwiznę zastępując wszystko nieinteraktywną częścią gry, zamiast próbować dążyć do przekazywania najważniejszych treści gameplayem?
W momencie, gdy modele postaci przestały składać się z kilkunastu wielokątów na krzyż, a gry zaczęły nieśmiało przejawiać aspiracje, by przypominać rzeczywistość (z gigantyczną pomocą wyobraźni i intuicji), upowszechniły się cutscenki, które stanowią najpopularniejszy wyraz stopniowej adaptacji metod narracji znanych z filmu na grunt gier wideo. Przy tak dużych możliwościach technologicznych, zapatrzenie w Hollywood dość mocno daje o sobie znać, przy czym od niedawna „filmowość” zaczyna być przez graczy coraz często odbierana w negatywnych kategoriach. Jakość samych przerywników może być wdzięcznym materiałem na inny felieton, faktem jest jednak że same w sobie są elementami pozbawionymi cechy interaktywności, będącej jednym z kluczowym elementów, które zwykło się podawać w definicji gry wideo. Innymi słowy, przesuwając balans na korzyść cutscenek, pozbywamy się „gry” z gry. Możesz porywać się na podobne zabiegi o ile w dowodzie masz wpisane Hideo Kojima, albo przynajmniej urodziłeś się w Japonii, w przeciwnym wypadku masz całkiem spore prawdopodobieństwo stworzenia „samograja”, albo po prostu nudnej gry.