Zabrało to trzy filmy, kilkanaście wywrotek dolarów, parę hektarów zielonego płótna na sceny z greenscreenem i więcej czasu ekranowego, niż Tolkien byłby w stanie sobie wyobrazić, ale w końcu przygoda Bilbo Bagginsa na srebrnym ekranie dobiegła końca. Nie będę ukrywał, że w związku tym odczuwam już smutek i tęsknotę – przynajmniej do czasu, aż Peter Jackson nie wyskoczy z jakimś autorskim projektem w uniwersum, co w mojej opinii jest tylko kwestią czasu. Zostańmy jednak na dłuższą chwilę przy Bitwie Pięciu Armii, zwieńczeniu sagi Hobbit. Jak na ostatni rozdział przystało, wymagania względem niego były najwyższe… Jest bardzo dobrze, ale nie mogę stwierdzić, żeby wszystkim podołało.
Ostatnia część filmowej trylogii poświęconej Hobbitowi właśnie debiutuje w polskich kinach i choć za granicą zebrała dosyć mieszane recenzje, to i tak przez najbliższe kilka tygodni żaden z seansów opustoszały raczej nie będzie. Hollywood bywa łapczywe, ale na ekranizację Silmarillionu nikt się raczej nie porwie, Bitwa Pięciu Armii to więc prawdopodobnie ostatnia okazja, aby ujrzeć świat stworzony przez Tolkiena w reżyserii Petera Jacksona. Wprawdzie całkiem niedawno wydano Dzieci Húrina, które potencjalnie mogłoby trafić na srebrny ekran, ale nawet gdyby do tego doszło, od premiery dzieli nas przynajmniej kilka lub wręcz kilkanaście lat. Bez względu jednak na to, jaka będzie filmowa przyszłość Śródziemia, jedno trzeba przyznać – obie trylogie jeszcze bardziej spopularyzowały całe uniwersum i do tego stopnia, że na rynku wręcz zaroiło się od prób przeniesienia ich sukcesu na ekrany komputerów. Długo czekaliśmy na hit pokroju Cień Mordoru i choć parę udanych produkcji pojawiło się już wcześniej, niektóre z nich są znacznie starsze niż moglibyśmy się spodziewać.