Ostatnia część filmowej trylogii poświęconej Hobbitowi właśnie debiutuje w polskich kinach i choć za granicą zebrała dosyć mieszane recenzje, to i tak przez najbliższe kilka tygodni żaden z seansów opustoszały raczej nie będzie. Hollywood bywa łapczywe, ale na ekranizację Silmarillionu nikt się raczej nie porwie, Bitwa Pięciu Armii to więc prawdopodobnie ostatnia okazja, aby ujrzeć świat stworzony przez Tolkiena w reżyserii Petera Jacksona. Wprawdzie całkiem niedawno wydano Dzieci Húrina, które potencjalnie mogłoby trafić na srebrny ekran, ale nawet gdyby do tego doszło, od premiery dzieli nas przynajmniej kilka lub wręcz kilkanaście lat. Bez względu jednak na to, jaka będzie filmowa przyszłość Śródziemia, jedno trzeba przyznać – obie trylogie jeszcze bardziej spopularyzowały całe uniwersum i do tego stopnia, że na rynku wręcz zaroiło się od prób przeniesienia ich sukcesu na ekrany komputerów. Długo czekaliśmy na hit pokroju Cień Mordoru i choć parę udanych produkcji pojawiło się już wcześniej, niektóre z nich są znacznie starsze niż moglibyśmy się spodziewać.
Ludźmi, którym zawdzięczamy pojawienie się Gandalfa, krasnoludów, elfów i reszty ferajny w wirtualnym świecie, była grupka zapaleńców zrzeszonych w latach ’80 pod szyldem Beam Software. Studio funkcjonowało wprawdzie aż do 2010 roku (już pod nazwą Krome Studios Melbourne), ostatecznie zdecydowano się je jednak zamknąć – i to pomimo kilku całkiem udanych tytułów na koncie. Większość kojarzy zapewne Test Drive: Unlimited czy świetne Grand Prix Challenge, ale w pierwszych latach istnienia, skupiano się tam głównie na RPG i grach przygodowych. Jedną z nich był wydany w 1982 roku The Hobbit stawiający na … narrację tekstową. Zgadza się, pierwsza gra osadzona w Śródziemiu do złudzenia przypominała czytanie kolejnej książki.
Produkcja wzbogacona o mnóstwo uproszczonych obrazków lokacji, w których się znajdywaliśmy, opierała się przede wszystkim o wpisywanie komend – otwórz skrzynię, podnieś miecz, porozmawiaj z … i to przy ich pomocy posuwaliśmy całą historię do przodu. Co ciekawe, właśnie w tej grze debiutował także system nadający rozgrywce bardziej "realnego" charakteru - zbyt długa przerwa w pisaniu, powodowała automatyczne "czekanie", podczas którego upływało kilka wirtualnych godzin. Zmiana pór dnia miała wpływ na to, na co natrafialiśmy podczas przygód, nie był to więc jedynie pusty dodatek! Pomimo tego, że choć całość bardzo mocno przypominała to, co przeczytać można było w dziele Tolkiena, wstrzelenie się w odpowiedni rozkaz było szalenie trudnym zadaniem. Choć w momencie premiery The Hobbit nie miałem szczęścia chodzić jeszcze po świecie, parę dni temu ze zwykłej ciekawości postanowiłem odpalić ów niepozorny tytuł. Fakt, iż swego czasu zdobył jedną z głównych nagród na debiutującym wówczas Golden Joystick Award oraz sprzedała się w setkach tysięcy egzemplarzy (nawet teraz to spore osiągnięcie, a co dopiero 30 lat temu!) dobitnie świadczył o tym, że mamy do czynienia produkcją nieprzeciętną.
Dużego doświadczenia z tekstowymi przygodówkami wprawdzie nie mam, podstawowe zasady wydają się jednak stosunkowo proste i przejrzyste. W przypadku The Hobbit, Beam Software poszło nawet o krok dalej i rozbudowało cały system, pozwalając łączyć komendy i tworzyć zdania o nieco bardziej rozbudowanej (i dzięki temu - naturalnej) składni. Mimo wszystko, dla gracza nieszczególnie przystosowanego do tego rodzaju rozgrywki, już samo wyjście ze startowej lokacji okazuje się pewnym problemem. Szczęśliwie – im dłużej wystukiwałem polecenia na klawiaturze, tym lepiej radziłem sobie z całą przygodą, choć bez licznych, internetowych ściągawek nie dobrnąłbym nawet do połowy historii. Wyjście z jaskini goblinów graniczyło z cudem, a zanim ominąłem trolle, zginąłem przynajmniej dziesięć razy ... Ci z Was, którzy mieli okazję przejść całość bez wszechobecnych dziś solucji i poradników, mają mój dozgonny szacunek – aby samemu wpaść na niektóre z rozwiązań, trzeba być po prostu geniuszem. Niemniej, czasu spędzonego z The Hobbit nie żałuję, choć nie chcę sobie nawet wyobrażać frustracji, jaką musiały odczuwać osoby próbujące dojść do wszystkiego bez podpowiedzi – całość jest po prostu przerażająco wymagająca i bezwzględna. Bez ogromnych pokładów cierpliwości i kreatywności zbyt daleko zajść się nie da.
Z początkiem lat ’90, kolejne gry w świecie Władcy Pierścieni zaczął tworzyć już Interplay (żadna z nich nie osiągnęła wielkiego sukcesu), zaś Beam Software (wówczas już występujące jako Melbourne House) skupiło się na innych uniwersach – takich jak np. Shadowrun. Premiera filmowej trylogii stała się oczywiście doskonałą okazją do wskrzeszenia Śródziemia na ekranach komputerów i choć kilka pomniejszych perełek się trafiło, fani Tolkiena na nadmiar dobrej, wirtualnej rozrywki narzekać raczej nie mogli. Cień Mordoru szczęśliwie pokazał, że stworzenie dobrej gry na filmowej licencji nie jest jednak niemożliwe, miejmy więc nadzieję, że wkrótce pojawi się coś równie udanego z Lord of the Rings w tytule. Jeżeli nie chcecie jednak czekać, a macie jednocześnie ochotę wprawić się w odpowiedni nastrój przed wyjściem na Bitwę Pięciu Armii – rozważcie prztestowanie wspomnianego The Hobbit lub chociaż War in Middle Earth. Na fajerwerki nie ma co liczyć, ale specyficzny klimat nawet po kilkudziesięciu latach jest w nich wciąż obecny. Obie produkcje są od dawna dostępne dla publiki jako abandonware (także w wersji pod DOS), a w końcu to od nich wszystko się zaczęło. Może warto więc spróbować?