Branża gier komputerowych jest mocno oporna jeśli chodzi o tworzenie kultu wokół stojących za powstaniem poszczególnych produkcji jednostek. Podczas gdy sukcesy bądź porażki filmów najczęściej wiązane są bezpośrednio z osobą ich reżysera, tak gry wideo dorobiły się stosunkowo mało własnych Stevenów Spielbergów czy Francisów Fordów Coppola. Potraficie wskazać mózg stojący za Assassin’s Creed? Albo głównego odpowiedzialnego za sukces Battlefieldów? No właśnie. Kojarzymy gry, ewentualnie odpowiedzialne za nie studia, nawet wydawcę, ale już konkretnych ludzi bardzo rzadko. Wśród tych, których jednak znamy, szczególnie wyróżnia się Hideo Kojima. Niespełniony reżyser filmowy, wizjoner, który zaczął przemycać filmowość do gier na długo zanim stało się to modne. Żartowniś, który swoich fanów tak często oszukiwał, że ci zaczęli doszukiwać się teorii spiskowych w absolutnie wszystkim, co Japończyk mówił i publikował, albo co mówiono bądź publikowano o nim. Bohater dziesiątek wiadomości, jakimi w tym roku żyły wszystkie światowe media o grach. I przede wszystkim autor Metal Gear Solid, sagi, która dla milionów graczy jest szczytowym osiągnięciem interaktywnej narracji.
Przeglądając sobie spokojnie newsy z tegorocznego gamescomu, nie natrafiłem na nic, co by mnie specjalnie zainteresowało. Pohejtowałem trochę w myślach informację o tym, że nowy Tomb Raider ma wyjść na wyłączność Xboksa One, ale mało prawdopodobne, że nie zostanie prędzej czy później przeniesiony na pozostałe platformy. Do reszty wiadomości przejawiałem stosunek neutralny i nie miałem już żadnych oczekiwań ani nadziei, że na tej imprezie zapowiedziane zostanie coś, co wywoła we mnie chociaż najsłabsze pozytywne odczucie. Oczywiście do czasu, aż zobaczyłem teaser nowego Silent Hill. Od Hideo Kojimy. I Guillermo del Toro. Niech mnie kule biją, to chyba najlepsza wiadomość jaką usłyszałem w tym roku.