W starym kinie: Dzień Tryffidów - evilmg - 20 lipca 2013

W starym kinie: Dzień Tryffidów

Ostatnio poświęciłem trochę miejsca „Sklepikowi z horrorami” z 1960 roku. Żeby zbyt daleko nie odbiegać tematycznie tym razem chciałbym wam polecić „Dzień Tryffidów”. Film powstał dwa lata później,w roku 1962,i jest adaptacją powieści Johna Wyndhama pod tym samym tytułem. Jak to zwykle z ekranizacjami bywa, film ma niewiele wspólnego z książką na podstawie której powstał, ale nie przeszkodziło mu to zostać klasykiem. Wiele scen z „Dnia Tryffidów” przeszło już do legendy, a kto widział film za młodu to zapewne już nigdy nie zapomni pewnej „lodziarni”. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że zdaniem wielu fanów gatunku „Dzień Tryffidów” (tak książka jak i film) stały się prekursorami... „apokaliptycznych” filmów o zombie.

„Dzień Tryffidów” opowiada historię Billa Masona, marynarza który niedawno przeszedł operację wzroku. Ku jego zmartwieniu w przeddzień zdjęcia opatrunku ma rozegrać się niezwykłe widowisko. Największy deszcz meteorytów w historii ma zapewnić miliardom ludzi niesamowity spektakl, który prawdopodobnie już nigdy się nie powtórzy. Mason nie może przeboleć tego, że on w tym czasie musi leżeć w łóżku z bandażem na oczach, ale co zrobić? Lekarz wie lepiej. Następnego dnia naszego bohatera budzą dzwony (Big Ben?), ten ucieszony wzywa pielęgniarkę chcąc jak najszybciej pozbyć się opatrunku, ale nikt nie odpowiada na wołanie. Bill samodzielnie zdejmuje bandaże i odkrywa, że szpital wygląda jakby wewnątrz przeszło tornado. Niedługo później dowiaduje się, że w wyniku gry świateł podczas nocnego deszczu meteorytów niemal wszyscy mieszkańcy Londynu, a zapewne i dużej części świata oślepli. W mieście zapanował chaos. Po ulicach snują się bandy ślepców szukających pomocy, miasta trawią przypadkowo rozniecone pożary, z nieba spadają samoloty (ślepy pilot jest niewiele lepszy od islamskiego radykała preferującego specyficzne metody lądowania), a co gorsza na meteorytach przybyły na ziemię potworne Tryffidy!

 

Czym jest Tryffid? W dużym skrócie to monstrualna roślina, która bardzo lubi polować na ludzi. Co ciekawe wiek filmu (ponad 50 lat!) nie wpływa ujemnie na jego odbiór. Co prawda co jakiś czas gdzieś mignie kółko wózka, na którym konstrukcja udająca krwiożerczą roślinę się porusza, ale generalnie nie ma do czego się przyczepić jeśli chodzi o wygląd Tryffidów. Widać, że roślinki wykonane są z dużej ilości gumy, ale efekt jest na tyle dobry, że nie powoduje spazmów śmiechu towarzyszącym niektórym starszym horrorom lub bazyliszkowi w serialu o pewnym wiedźminie. Warto podkreślić fakt, że twórcy filmy naprawdę się przyłożyli i Tryffidy wyglądają jak coś co przybyło z innej planety, a nie jak zmutowany słonecznik zaiwaniony z plantacji pod Poznaniem. Korzenie (czy co tam mają Tryffidy) są wiecznie wilgotne i pokryte jakimś obleśnym śluzem, z głowy/kwiatu cieknie jakaś paskudna substancja, a rozmiary i kształt rośliny mogą budzić niepokój.

 

Żeby nie było zbyt różowo, kilka wad „Dnia Tryffidów”. Okazuje się, że wszystkie kobiece postacie są jedynie zakamuflowanymi pokemonami. No co? Gdyby się dobrze zastanowić, to każda kobieta, która natknęła się na Tryffida reaguje jednakowo. Najpierw ucieka w losowym kierunku, biegnie do pierwszej przeszkody, której nie da się staranować (ściana, drzewo itd.). Wtedy to kobieta odwraca się twarzą w kierunku zagrożenia i używa znanego z „Pokemona” ataku „Sonic Wave”, czyli mówiąc po ludzku drze się wniebogłosy, aż widzowi pękają bębenki, wraża bestia czuje się zakłopotana, a na pomoc przybywa mąż/kochanek/przyjaciel rzeczonej białogłowy, który w bohaterski i niemniej widowiskowy sposób wybawia ją z kłopotów. Może i się czepiam, ale akurat ten element jest wspólny dla wszystkich podobnych produkcji tamtej epoki, a ja jakoś nigdy nie mogłem się doń przyzwyczaić. Pozostałe problemy także wynikają z obowiązującej w tamtym czasie konwencji: nieco sztywne dialogi i niemal sterylnie czyste wnętrza budynków, bałagan w szpitalu wygląda na bardziej uporządkowany niż „porządek” w polskich urzędach. 

Co ciekawe w filmie możemy znaleźć wiele scen, których pierwotnie być nie miało. Cały motyw z atakiem „roślinek” na odosobnioną latarnię morską został nakręcony później, bo... film był zbyt krótki i nie można było go wydać. Najdziwniejsze jest jednak to, że sceny w latarni okazują się być piekielnie istotne dla fabuły i bez nich „Dzień Tryffidów” byłby niekompletny...

  

Zmierzając już ku końcowi, „Dzień Tryffidów” to film, który zwyczajnie wypada znać. Dla fanów horroru i szeroko pojętej fantastyki jest to wręcz pozycja obowiązkowa. Na sam koniec zadam jedno sakramentalne pytanie: czy ktoś to w ogóle czyta?

 

 

 

evilmg
20 lipca 2013 - 18:13