Foo Fighters czyli już nie tak smutno po Nirvanie - Pilar - 28 maja 2014

Foo Fighters, czyli już nie tak smutno po Nirvanie

Zanim rozpłyniemy się w historii pełnej sukcesów, fleszów aparatów fotograficznych i legendarnych koncertów, nie można nie wspomnieć o wydarzeniach, które bezpośrednio przyczyniły się do utworzenia formacji, jaką jest Foo Fighters. Wedle ponurej maksymy „coś umiera, coś się rodzi” kiełkowała pierwsza odsłona tego zespołu, na założenie którego zdecydował się Dave Grohl w okolicy roku 1994, kiedy to wstrząśnięty po śmierci przyjaciela i świetnego muzyka, przyszłego idola pokoleń – Kurta Cobain’a, szukał ukojenia w nutach. W wywiadach Grohl podkreślał, że uznał to za jedyne wyjście, dzięki któremu mógł pozbyć się fatalnych wspomnień i rozważań na temat tego, co się wydarzyło, co powinno się wydarzyć i co mogło się wydarzyć, gdyby. Jest to naturalna reakcja osoby doświadczającej takich traumatycznych zdarzeń, kluczem jest wydostać się z wiru myśli, kawałek po kawałku wciągającego nas do swojego wnętrza.

Ratunkowe koło rzucili mu więc artyści, którzy go znali i wiedzieli, z czym może się obecnie zmagać – propozycję współpracy złożył mu choćby Tom Petty, u którego miał występować jako perkusista, a z którym poznali się bodajże we wspólnym studio. Grohl finalnie odrzucił tę ofertę, aby skupić się na nagrywaniu tego, co niegdyś, w tajemnicy przed członkami Nirvany, brzdąkał, gdy miał wolny czas. Skomponował on ścieżki muzyczne do każdego ze swoich utworów, grając na wszystkich potrzebnych instrumentach i dogrywając dodatkowo linię wokalną. Piętnaście piosenek, które niemal w całości stworzył jeden człowiek, to kwintesencja ambicji, jaka przez całe życie przepełnia tego energicznego multiinstrumentualistę. Po nagraniu wstępnego materiału na kasety, Dave porozdawał je swoim znajomym, aby dowiedzieć się, co o tym sądzą. Sam zdawał sobie sprawę z tego, że może być pod wieloma muzycznymi względami niedoskonały, ale nie było niczego, co mogłoby go zniechęcić do dalszej pracy nad swoim repertuarem.

"I love to play music. So why endanger that with something like drugs?"

Próby pozostania incognito, kiedy kasety zaczęły krążyć po świecie, przestały mieć sens, bo zainteresowanie, jakie rodziło się wokół „Foo Fighters” (termin ten wzięty jest od anomalii, wiązanej z obecnością UFO, jaką obserwowali żołnierze podczas drugiej wojny światowej), coraz śmielej przekraczało oczekiwania. Dave Grohl zdecydował się na pełne odkrycie, najpierw wyciągając rękę do byłego kolegi z zespołu – Krista Novoselica, z zapytaniem o chęć brania udziału w nowym projekcie, później jednak doszli do wniosku, że społeczeństwo mogłoby odebrać to w negatywny sposób, zgodzili się więc, że najlepiej będzie, gdy obydwaj pójdą swoimi drogami. Były basista Nirvany nie będzie jednak narzekał na nudę, bo poza angażowaniem się w pracę z różnymi kapelami, zaczął rozkręcać swoją karierę polityczną. Kompletowanie drużyny Grohl zakończył więc w ten sposób: zatrudnił basistę z rozpadającego się Sunny Day Real Estate – Nate’a Mendela oraz perkusistę Williama Goldsmitha z tej samej formacji. Zaraz po nich, w studio pojawił się gitarzysta Pat Smear, który miał już historię współpracy z liderem Foo Fighters, kiedy wspierał swoim „wiosłem” Nirvanę podczas koncertów.

Zaczęły się pierwsze skromne występy, jak choćby ten, który odbył się trzeciego marca 1995 w Portland, później przyszła i pora na poważniejszą trasę koncertową, podczas której otwierali spektakl Mike’a Watta. Wydarzenia toczyły się błyskawicznie, bo w ciągu kilku miesięcy wydawano single „This Is a Call”, „I’ll Stick Around”, „For All the Cows”, „Big Me”, a w międzyczasie pojawił się debiutancki album nazwany zwyczajnie „Foo Fighters”. Sława, jaka powoli zaczynała obrastać nazwę Foo Fighters i nazwisko „Grohl” wystarczyły, by FF dostali angaż na angielskim Reading Festival. Wracamy jednak do ich pierwszej płyty, bo ta z oczywistych powodów zasługuje na uwagę: znalazło się na niej dwanaście utworów, wśród których były, rzecz jasna, wyżej wymienione single, ale i sporo niewydawanych do tej pory kompozycji. Rockowa tendencja, którą zarysowała już Nirvana, została przez Grohla rozwinięta za pomocą działalności jego autorskiego zespołu, co było szczególnie widoczne choćby na kawałku numer jeden, dwa, cztery czy dziesięć, nie znaczy to jednak, że tzw. „kawałki na ból głowy” należą na „Foo Fighters” do nieobecnych. Jako ciekawostkę lider rockbandu podał, że wszystkie teksty utworów z eksperymentalnej pierwszej płyty były pisane na kolanie, kilkadziesiąt minut przed rozpoczęciem nagrywania, byle tylko zapełnić czymś ścieżkę dźwiękową. Uznał jednak, że wcale nie wyprało to ich ze znaczenia, w niektórych przypadkach wręcz przeciwnie – Grohl był zaskoczony, jak odkrywcze potrafiły być.

http://wikia.nocookie.net

Przyjęcie ich dziewiczej działalności było pozytywne, na całym świecie CDki znikały z półek w zadowalającym tempie, a prasa doceniła muzyczne odrodzenie byłego perkusisty Nirvany. Panowie zabrali się więc ochoczo do dalszej pracy, która przebiegała bliźniaczo podobnie do poprzedniej sesji: Grohl napisał samodzielnie wszystkie utwory, rozdał wszystkim ich przydziały i doglądał jakości gry. Z umiejętności Goldsmitha był szczególnie niezadowolony, więc kiedy ten był poza miastem, Grohl usunął wszystkie jego sekcje i nagrał je na własną rękę, lecz jednocześnie pragnął, aby kolega z zespołu zgodził się na wspólne koncertowanie. Trzeba przyznać, że był to pomysł dosyć absurdalny, perkusista obraził się więc i zwinął żagiel, a na jego miejsce z niebios zstąpił Taylor Hawkins, który początkowo miał szukać kogoś, kto zająłby wakat, a finalnie przejął go sam. Muzyk ten, wyglądający jak jeden z „cool” surferów żywcem wyjętych z amerykańskich filmów, załapał się na drugie nagranie Foo Fighters, które nazwali „The Colour and the Shape”.

"I think people should feel encouraged to be themselves"

Jeżeli więc premierowy album był swego rodzaju rozpoznaniem, jak świat zareaguje na tego typu muzykę, to już drugiemu uderzeniu daleko było do tamtej nieśmiałej gry wstępnej. „The Colour and the Shape” to kwintesencja tego, czym Foo Fighters kiedykolwiek było i czym jest obecnie, pełna, wybaczcie, klasycznego darcia mordy, gitar i perkusji, skłaniających do tego, aby wbiec w tłum i wspólnie z nim skakać, ale jednocześnie z obecnymi kawałkami, które chciałoby się zaśpiewać swojej wybrance serca. Tematyka rozterek miłosnych będzie czymś, czego Foo Fighters będzie się długo trzymać i chwała im za to, bo jeśli mają tworzyć utwory takiej klasy jak „Walking After You” czy „Everlong” to nam, fanom, pozostaje jedynie przyklasnąć. Teksty, którymi Grohl zapełnił swoje piosenki, przestały już być tak nieistotne, a zaczęły wzbudzać całą gamę emocji: od tożsamości, przez złość, aż po wzruszenie. Z pewnością był to jeden z czynników (choć akurat mniej istotny), który doprowadził do zdobycia przez „The Colour and the Shape” tytułu złotej płyty w Wielkiej Brytanii, a platynowej w USA, Australii i Kanadzie.

Pat Smear, dotychczas grający na gitarze rytmicznej, zdecydował się na odejście z zespołu, czego powodem miało być ponoć muzyczne wypalenie, na jego miejscu błyskawicznie zameldował się Franz Stahl. Ten nie potrafił z kolei współpracować z liderem i spółką, dlatego po kilku miesiącach o sile Foo Fighters świadczyli już tylko Grohl, Mendel i Hawkins. Trójka nagrała razem kolejny album, który nazwali „There Is Nothing Left to Lose” i wydali rzutem na taśmę przed końcem drugiego tysiąclecia. Wymagające tempo produkcji nowych nagrań mogło spowodować spadek ich jakości, jednak nie zdarzyło się to w przypadku FF (bynajmniej nie wtedy): trzeci krążek kultywował wszystko to, co udało się w sferze muzycznej ustalić przez ostatnie pięć lat, a uznaniem po dziś dzień cieszą się dzieła jak „Breakout”, super-popularne „Learn to Fly” czy „M.I.A”. Po zakończeniu nagrywania „Bojownicy” rozpoczęli poszukiwania drugiego gitarzysty i w największym stopniu ich oczekiwania spełnił Chris Shiflett, który jest związany z zespołem po dziś dzień. Na przełomie mileniów FF zyskało już rangę kultowej formacji, czego efektem była „przyjaźń” z legendami z Queen (Hawkins i Grohl są ich ogromnymi fanami), których to dumnie wprowadzili do „Rock&Roll Half of Fame”.

http://metalsucks.net

Kolejne lata przyniosły współpracę Grohla z Queens of the Stone Age, co opisywałem już przy okazji artykułu o zespole Homme’a, tak jak i płytę numer cztery - „One by One”, utrzymaną w dokładnie tym samym nurcie, co dotychczasowa twórczość kapeli, będącą jednak małym rozczarowaniem. Nad Foo Fighters przez krótki czas wisiało widmo rozpadu, co spowodowane było narastającą złością między pozostałą trójką, kiedy Dave tworzył i koncertował z QotSA. Konflikt został jednak szybko zażegnany, a banda wróciła do tego, co wychodzi im najlepiej – wspólnego tworzenia. Z niego w 2005 roku narodziło się „In Your Honor”, które poprzedziła prawie półtoraroczna trasa koncertowa. Jest to album dosyć nietypowy, bo podzielony na znacznie różniące się od siebie połowy: pierwsza to naparzanie, do którego zdążyliśmy już przywyknąć (brawa za tytułowe „In Your Honor”, „No Way Back”, fantastyczne „Best of You” czy „DOA” – tak się składa, wszystkie moje ulubione piosenki z tej płyty są na jego pierwszych czterech miejscach), a druga – niemal wyłącznie akustyczna. Krążek numer pięć nie należy jednak do czołówki dyskografii Fightersów, kilka piosenek można jednak uznać za co najmniej świetne.

"When you're young, you're not afraid of what comes next. You're excited by it"

Widmo obniżki formy zostało odparte za pomocą „Echoes, Silence, Patience & Grace”, czyli płyty sprzed siedmiu lat. Pierwszy singiel, którym ją reklamowano – „The Pretender” – to moim zdaniem najbardziej motywujące do wszelkiego rodzaju walki muzyczne dzieło, jakie kiedykolwiek zostało stworzone – wymiękają przy nim Rocky i inne klasyczne utwory. Uwielbiam sposób, w jaki narasta w nim napięcie, aby w końcu Grohl mógł charakterystycznie dla siebie wybuchnąć krzykiem. Bałbym się włączyć tę piosenkę podczas biegania, bo rezultaty szaleńczego sprintu na kilkaset metrów, jaki z pewnością bym przypuścił, byłyby opłakane dla mojego organizmu. „Szóstka” wymieszała pomysły, jakie pojawiły się wraz z „In Your Honor” – mamy więc kawałki akustyczne, rockowe i rockowo-akustyczne, co okazało się świetnym połączeniem („Let It Die”). Nic więc dziwnego, że po 2008 roku, kiedy FF odbyło masę koncertów promujących ich nową twórczość, członkowie rockbandu pojechali na ceremonię Grammy, z której wrócili z dwoma nagrodami: Najlepszy Rockowy Album i Najlepszy Hard Rockowy Występ (za „Pretendera”). Nagrodą za erę sukcesów był niesamowity koncert na Wembley, podczas którego do członków Foo Fighters dołączyły iście nieziemskie sławy: Jimmy Page i John Paul Jones z Led Zeppelin.  

Nauczeni przez życie muzycy nie śpieszyli się z produkcją nowych nagrań, coby nie przerwać dobrej passy zapoczątkowanej przez „Echoes, Silence, Patience & Grace”, przerwa od wchodzenia do studia trwała więc około trzech lat. Kiedy jednak w końcu przysiedli nad świeżym materiałem, udało im się stworzyć coś takiego, że klękajcie narody. „Wasting Light” zapowiadał pierwszy singiel – „Rope”, co miało miejsce w roku 2011. Jakość, jaką uzyskali Foo Fighters na siódmej płycie mogą zawdzięczać temu, że była ona nagrywany w... garażu lidera, który sprowadził tam całą masę wysłużonego sprzętu najwyższej jakości (polecam dokument „Sound City”). Technologia tego typu nie pozwalała na wiele poprawek po zakończeniu sesji, muzycy musieli więc upewnić się, że ich piosenki są wypieszczone do granic możliwości. Teksty wyewoluowały w coraz bardziej odważnym kierunku, absolutnie nie stanowiły już zlepków myśli, które bezładnie pojawiały się w głowie Grohla, a na dźwiękowej sferze znalazło się też sporo miejsca dla klasycznego foo-brzmienia, ale i udanych eksperymentów. Najlepsza piosenka zdaniem wyżej podpisanego? "Arlandria".

http://fooarchive.com

W roku 2011 wydarzyło się więc coś, co nie ma miejsca zbyt często – formacja będąca w branży od dobrych kilkunastu lat, nagrywa w tych niewdzięcznych dla rockowej muzyki czasach naprawdę świetny krążek, który napełnia radością wszystkich fanów tak zespołu, jak i samego nurtu. Foo Fighters bardzo dojrzało, a w Grohlu widzi się obecnie jedynie świetnego, świetnego faceta, on sam zaś swoim luzem i sympatią emanuje w niemal każdym wywiadzie (mój ulubiony materiał z nim w roli głównej, poza legendarnym „Fresh Pots” to wideo, kiedy zwyczajnie buja się z fanami na koncercie Soundgarden).  Miejmy nadzieję, że wszystkie pozytywne cechy, jakie przez lata wyróżniały muzykę Foo Fighters będą namacalne na nowym materiale, który – informacja sprzed kilkunastu dni – ukaże się jesienią tego roku. Czekamy!

Pilar
28 maja 2014 - 19:19