Raport z oblężenia, czyli jak gra się w alfę Besiege
Serio wróć: Tony Hawk's
Pamiętajcie o: Alpha Protocol
Przewodnik po tegorocznych festiwalach i koncertach rockowych w Polsce
"Harley mój" - o motocyklach i gangach w popkulturze
Assassin’s Creed w wiktoriańskiej Anglii – jak geografia wpływa na nasz odbiór serii?
Na łamach kilku poprzednich artykułów poddawałem się małej dygresji na temat tego, co postrzegane jest jako męskie. A to, że faceci lubią posiąść jakąś porządną maszynę, a to, że w naszej krwi płynie zamiłowanie do przemocy, a dzisiaj dodaję jeszcze znacznie korzystniejszą dla społeczeństwa chęć majsterkowania. Wielu z nas ma prawdopodobnie ojców, którzy doskonale wiedzieliby, o czym mowa – przyznajcie się, że z podziwem obserwujecie, jak są oni w stanie naprawić czy skonstruować rzeczy, o których teoretycznie powinni nie mieć pojęcia. Te trzy stereotypowe atrakcje, które wymieniłem powyżej, uznawane przeze mnie za „typowo męskie”, są podstawą rozgrywki w Besiege i jeżeli jeszcze nie mieliście okazji usłyszeć czegokolwiek o tej grze, znaleźliście się w idealnym miejscu.
Na przestrzeni całego naszego dotychczasowego życia, gry komputerowe często inspirowały nas do podjęcia jakichś aktywności, z których spora część miała na nas pozytywny wpływ. Weźmy choćby pod uwagę naukę języka, rozpoczęcie uprawiania jakiegoś sportu czy zainteresowanie się jakąś dziedziną nauki - za wszystko to, z perspektywy czasu, możemy sobie raczej jedynie dziękować. Niech jednak pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie nabawił się co najmniej siniaków (o skręconych kostkach nie wspominając), próbując być jak ten gość. Jak Tony Hawk.
Kiedyś potrafiłem być taki beztroski – nie zważałem na opinię prasy, prychałem na umieszczane w sieci recenzje, stawiałem na swoim i kupowałem tytuł, którego ukryte walory przemawiały do mnie najbardziej. Teraz stałem się konsumentem zgorzkniałym, rzadko silącym się w dziedzinie zakupów na spontaniczność, a którego aktywność w takim sklepie Steam musi być poparta gruntowną analizą. Jest to cecha charakteryzująca chyba ludzi rozsądnych, pozwalająca ustrzec się wielu rozczarowaniom, ale jednocześnie odtrącająca potencjalne zaskoczenia. Całe szczęście, nie dysponowałem nią kilka lat temu.
Jeszcze raptem kilka lat temu mogliśmy usłyszeć liczne głosy, jakoby to Polska była traktowana przez największe sławy muzyki rockowej jako kraj trzeciego świata, do którego przyjeżdża się na jeden koncert i to raz na kilka lat. Dzięki aktywności organizatorów z Łodzi, Warszawy, Gdańska, Krakowa czy Poznania (ale i okazjonalnie kilku innych miast) oraz obecności pięknych aren w tychże metropoliach, sytuacja znacznie się poprawiła, a fan muzyki rockowej nie musi się w naszym kraju czuć zepchnięty na margines. Przyszykujcie portfel, przeglądając poniższą nieco subiektywną listę najciekawszych festiwali lub koncertów rockowych i metalowych, które odbędą się w Polsce w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Będzie się działo!
Spójrzcie na zdjęcia, jakie widnieją w tym artykule i z ręką na sercu powiedzcie mi, że nigdy nie przeszło Wam po głowie, by rzucić wszystko w cholerę i bynajmniej nie wyjechać w Bieszczady, jak mówi legendarny dowcip, ale wsiąść na motor i dać ponieść się zewowi wolności. Wypiąć się na wiecznie narzekającą żonę, pokazać środkowy palec szefowi i wszystkim ludziom, którzy patrzyli na Was w życiu z góry i zwyczajnie poczuć się ludzkim, oderwanym od tego, co zatapia nas w morzu obojętności i nudy. Tym wszystkim ludziom, którzy tylko westchnęli na tę myśl i wrócili z powrotem do smutnej rutyny, prawdopodobnie zabrakło jaj lub może mieli zbyt wiele zdrowego rozsądku, by wmieszać się w coś, co od wielu lat kojarzy się z kłopotami. Motocykle.
Oj, różnie mi się układało z Assassin’s Creed. Pierwsza odsłona sprawiła, że czułem się zaintrygowany, druga wprawiła mnie w zachwyt, trzecia podtrzymała pozytywne emocje, a później... no, mieliśmy kryzysowe chwile. Zwiastun zaniechania mojego rozwodu z tą serią objawił mi się w postaci Unity, którego jeszcze nie miałem okazji ograć i mam wrażenie, że biorąc pod uwagę jak (ponoć) niekompletna jest to produkcja – niewiele tracę z tego powodu. Tymczasem na horyzoncie widać kolejnego pana w kapturze i... kto wie, może ten przywróci serii miejsce na moim prywatnym piedestale.
Choć chciałbym aspirować do miana człowieka, który w sferze literatury fantasy czuje się równie pewnie co Michael Phelps w basenie, doskonale zdaję sobie sprawę, że tak nie jest. Nie zrozumcie mnie źle – przeczytałem całą masę książek tego typu, błądziłem po fantastyce tych wielkich, brnąłem w mniej popularne podgatunki, zauważałem schematy i powoli zacząłem się nudzić. Mój młody umysł pełen tendencji do popuszczania wodzy wyobraźni i odlatywania gdzieś do odległych krain, nakreślonych słowem Grzędowicza czy innego Martina, wciąż woli ten rodzaj rozrywki od wielu innych, ale przyznaję – żeby nie zrobić sobie przerwy od tych wszystkich smoków, orków, szlachetnych rycerzy, musiałem znaleźć coś przełomowego. I znalazłem.
O cholera. Dosłownie coś takiego wymsknęło się z moich ust, kiedy zostałem postawiony w analogicznej sytuacji jak dwa tygodnie temu. W tamtych dniach wydarzyło się coś, czego chyba nikt się nie spodziewał – bez wielkiego splendoru DC postanowiło poinformować świat o ich filmowych planach na najbliższe kilka lat i trzeba przyznać, że należały one do bardzo ambitnych i napawających nadzieją na porządną walkę z Marvelem. Nie jestem jednak tego taki pewien, kiedy zobaczyłem rozpiskę drugiego z komiksowych gigantów: mamy powrót ikon w niezwykle ciekawych odsłonach, ale przede wszystkim – otwarcie kilku zupełnie nowych historii. Trzymajcie się foteli, drodzy czytelnicy, bo będziemy razem brnąć przez naprawdę bujną wędrówkę.
Wiecie co jest zabawne? Zapomniałem o Peaky Blinders. Mimo tego, że staram się śledzić na bieżąco premiery seriali, które miałem przyjemność oglądać, kompletnie wyleciało mi z głowy to dzieło kręcone dla kanału BBC Two, tak przecież zabawiające mnie przy okazji sezonu pierwszego. Drugi rozdział przygód cygańskiego gangu ozdabiającego szwami twarzyczki wielu szemranych przedsiębiorców z powojennej (przy czym mówimy tutaj o konflikcie z lat 1914-1918) Anglii, rysował się przecież jako rewolucyjny. Do regularnej obsady dołączył w nim bowiem nie kto inny, a fantastyczny Tom Hardy, znany z roli Bane’a w finalnej odsłonie trylogii Nolana o Batmanie, toteż to długotrwałe spięcie na łączach mojej pamięci było wyjątkowo rozczarowujące. Teraz jednak na stałe wsiąknąłem w rzeczywistość zarysowaną przez Stevena Knighta i muszę przyznać, że dawno nie miałem do czynienia z takim głodem nowych odcinków, jaki obecnie notuję przy oglądaniu Peaky Blinders.
Myślisz "mafia w telewizji", pojawiają się Sopranos. To skojarzenie tak nierozłączne jak postać Adama Małysza względem skoków narciarskich czy Roberta Kubicy i Formuły 1 - podświadome, zakorzenione, wydawałoby się - nie do wyparcia. Sami wiecie jednak doskonale, że w czasach, kiedy kultura popularna rozprzestrzenia się w tak monstrualnym tempie i może ją tworzyć każdy w byle jakim zakątku Ziemi, szybko okazuje się, że walą się niczym domek z kart nasze dotychczasowe wyznaczniki jakości. Może jest jeszcze nieco zbyt wcześnie na wydawanie etykiet w stylu "pogromca Rodziny Soprano", ale rok 2014 niewątpliwie przyniósł nam tytuł, który może zachwiać hegemonię serialu HBO.