Rockowe utwory będące przeciwieństwem twórczości ich autorów - Pilar - 1 października 2014

Rockowe utwory, będące przeciwieństwem twórczości ich autorów

Życie muzyka choć jest przez wielu upragnione (dla mnie byłoby spełnieniem marzeń), potrafi też być jednak niezwykle problematyczne. Wyobraźmy sobie sytuację, że od pewnego czasu grywamy w zespole, zamkniętym w ramach jakiegoś konkretnego gatunku, załóżmy, że jest to hard rock. Każdego dnia łamiemy sobie głowę nad kompozycjami, które zachwyciłyby garstkę naszych fanów, analizujemy trendy, funkcjonujące obecnie w świecie muzyki, wyrywamy sobie włosy z głowy, aby zrobić coś godnego uwagi. W końcu rzucamy to wszystko w cholerę, nową piosenkę opieramy na prostym riffie, który przyszedł nam do głowy, kiedy siedzieliśmy w toalecie, przynosimy płytkę z nagraniem kompletnie różniącym się od naszej dotychczasowej twórczości do wydawcy z myślą „niech się dzieje co chce”. I nagle okazuje się, że w taki właśnie sposób stworzyliśmy nasz najbardziej popularny numer, który wkrótce fani będą wymagać na koncertach mimo - często - niechęci samych artystów.

I choć w rzeczywistości proces tworzenia poniższych hitów wcale nie musiał być aż tak dramatyczny, ciężko stwierdzić, w jak wielu przypadkach taka zmiana kierunku artystycznego była zaplanowanym eksperymentem czy żartem, który miał jakość zapchać płytę. No cóż, nie udało się wypuścić tych numerów bez hałasu, panowie z poniższych zespołów, teraz musicie zaakceptować, że cieszą się one łatką zupełnie nie reprezentatywnych!

OFFSPRING – PRETTY FLY

Cenię sobie muzykę Offspring, szczególnie, że czasem sytuacja w towarzystwie może wymagać wymienienia jakiegoś zespołu punkrockowego, który trawię (a z tym miewam problemy) i wtedy zespół pod dowództwem Dextera Hollanda bywa szczególnie użyteczny. Ale nie tylko wtedy!

Lubię sobie zwyczajnie posłuchać ich starszych kawałków, z których moim wielkim faworytem jest „Dirty Magic”, ale gdybym wciąż trwał w swoim przestarzałym już przekonaniu, że jest to zblazowana, jakoś obrzydliwie skomercjalizowana kapela, zdobywająca szczyty listy przebojów takimi utworami jak „Pretty Fly” właśnie, pewnie nigdy nie znalazłbym chwili dla „Brudnej Magii”.

Bo jakżeby porównywać ten utwór albo choćby „The Meaning of Life” ze wspomnianym hitem przełomu tysiącleci, od którego zwyczajnie nie można było uciec, kiedy włączało się telewizję lub radio w tamtych latach. Zaskakująco rockowe brzmienia gitar w tle z trudem przebijają się przez całą masę popowych zagrywek (to odliczanie w języku hiszpańskim bardzo kojarzy mi się z Pitbullem), których kwintesencją jest legendarne „give it to me baby, uh-huh, uh-huh!”. Zdajecie sobie sprawę, z jaką reakcją spotkałoby się „Pretty Fly” wydane obecnie? A jednak, dla zamkniętych niemal piętnaście lat temu dziejów ten utwór stał się niemalże hymnem i choć wpłynęło to raczej mylnie (czy negatywnie, musicie rozpatrzyć sami) na wizerunek zespołu Offspring, na pewno przyniosło im jednocześnie ogromną sławę.

METALLICA – NOTHING ELSE MATTERS

Na początku lat osiemdziesiątych Metallica wyznaczała standardy w graniu najbardziej agresywnej muzyki na świecie, czego efektem stał się zapoczątkowany wraz z albumem „Kill ‘Em All” podgatunek metalu – thrash. To z niego narodziły się później szatańskie twory, za jakie uważa się death i black, a które przysporzyły muzykom, wolącym perkusję z podwójną stopą od kwartetu smyczkowego całkiem sporo problemów (jakby nie mieli ich wystarczająco dużo).

Mówiąc więc ogólnie – trzydzieści lat temu określenia takie jak „zawrotne tempo, szalone solówki, agresywny wokal” mogłeś po prostu zastąpić wyrazem „Metallica”. Nic nie stanowiło takiego podsumowania nastrojów, jakie zapanowały wtedy na amerykańskiej scenie metalowej, jak twórczość szalonych gości kierowanych przez obiekt kultu – Jamesa Hetfielda. Tymczasem wraz z rokiem 1991, który wielu uznaje już za czas, od którego należałoby przestać interesować się dyskografią „Mety” (ja jestem innego zdania) stało się coś wyjątkowo dziwnego – „galopujące” utwory zostały zastąpione przez te co najwyżej „monumentalne” i co najbardziej przerażające, na „Black Albumie” znalazło się miejsce dla ballad.

Dave Mustaine prawdopodobnie wybuchnął podczas pierwszego odsłuchu piątego krążka Metallicy śmiechem, reakcje fanów i fanek były jednak odwrotne – jedni płakali, bo zauważyli, gdzie zmierza ich ulubiony zespół, a inni... też płakali, bo "Nothing Else Matters" po dziś dzień znane jest jako jeden z największych muzycznych wyciskaczy łez. Czy naprawdę muszę Wam redagować, jak brzmi ten hit? Wszyscy znają go przecież doskonale (nawet mój ponad siedemdziesięcioletni dziadek, nigdy nie zainteresowany muzyką, kojarzył "Nothing Else Matters") i nie bez powodu ludziom, którzy zaczynają go grywać podczas imprez w plenerze jest niemal natychmiast pokazywana droga do wyjścia. To się zwyczajnie przejadło.

SCORPIONS – WIND OF CHANGE

Jakim zdziwieniem musiał zareagować ktoś, kto wiedziony legendą piosenki „Wind of Change” Scorpionsów, zawędrował gdzieś do sieci, aby „rzucić uchem” na pierwszy album tego niemieckiego zespołu hard-rockowego – nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Co bowiem czeka na człowieka, którego „Wiatr Zmian” nawiedza przez radio czy jakieś inne medium, wiecie sami – sielskie pogwizdywanie, aksamitny wokal, łapiące za serce kompozycje; a czym bowiem jest takie „Lonesome Crow”, czyli debiutancka płyta Scorpions? Kwintesencją „małżeństwa” wczesnego heavy metalu z psychodelicznymi nastrojami, jakie utrzymywały się w muzyce po erze Hendrixa i hipisów.

Musicie więc przyznać, że są to brzmieniowo dwa różne bieguny i ciężko oprzeć się wrażeniu, iż powodem takiego a nie innego kierunku, jaki obrał niemiecki gigant, jest choćby odejście Michaela Schenkera, ale także powolnie postępujący, aby eksplodować w latach dziewięćdziesiątych, szał na tak zwane „radiowe hity”. Presja ta udzieliła się Scorpionsom do tego stopnia, że po dziś dzień poza „Rock You Like a Hurricane” i rzeczonym „Wind of Change”, ich największymi hitami są jeszcze „Still Loving You” czy „Send Me An Angel”. Typowe, mało skomplikowane i intelektualnie wymagające smuty.

NIRVANA – SMELLS LIKE TEEN SPIRIT

To zwyczajnie graniczące z niemożliwym – ukryć się przed tym kawałkiem. Jest on czymś tak nierozłącznie kojarzonym z muzyką rockową, jak postać Freddiego Mercury’ego, szalone duo z AC/DC czy profesor Clapton i stanowi to jeden z powodów, dla którego „Smells Like Teen Spirit” zwyczajnie musiało się tu pojawić. Oczywiście, nie byłoby tak, gdyby cała twórczość Nirvany była utrzymana w takim tonie, jak ten rozpoczynający przełomową w muzyce lat dziewięćdziesiątych płytę „Nevermind” utwór. Tak jednak nie było – pożytek z zapoznania się ze „Smells Like Teen Spirit” w kontekście poznawania reszty kariery Nirvany jest bodaj jedynie taki, że można osłuchać się się z agresywnym, wściekłym wokalem Kurta Cobaina. Reszta zaś zazwyczaj brzmiała zupełnie inaczej.

Ciężko w jakikolwiek sposób zamknąć Nirvanę w jakichś muzycznych granicach, bo potrafili oni na tej samej płycie zaserwować riff, którego nie powstydziliby się giganci muzyki metalowej (choćby „School” z „Bleach”), by chwilę wcześniej bawić raczej delikatnym „About A Girl”, a później znów zaatakować niemalże Motorheadowym „Negative Creep”. W porównaniu do tego utworu, „Smells Like Teen Spirit” wydaje się być uśpione oraz melancholijne i takiego wrażenia ciężko się pozbyć nawet po elektryzującym refrenie.  

DEEP PURPLE – SMOKE ON THE WATER

Nie uwierzę nikomu, kto kiedykolwiek posiadał gitarę i twierdzi, że nie zagrał na niej riffu z tej piosenki. Nauczyć go można największych początkujących i w połączeniu ze wsparciem wzmacniacza wysokiej klasy napełni on dumą z własnych umiejętności nawet tych, którzy posiadają „wiosło” ledwie kilka godzin. Właściwie, cała ta lista mogłaby służyć młodym adeptom gitarowej sztuki jako spis piosenek, których opanowanie (przy czym mówimy tutaj o ich absolutnie podstawowych strukturach, bo to, że główna melodia ze "Smoke on the Water" jest banalna do przyswojenia nie znaczy, że problemów nie sprawi Wam również solo) nie zagwarantuje im trudności, a przyniesie satysfakcje.

I choć przez niemal 41 lat ten utwór nie zestarzał się prawie wcale, dosyć zabawnie wypada on w porównaniu z całą resztą hitowych piosenek Deep Purple. Bo jak poważnie podchodzić do raczej mało skomplikowanego, jednostajnego „Smoke on the Water”, kiedy na jednej składance „The Very Best of” ma się choćby gigantyczne „Child in Time”, kojarzące się momentami z Led Zeppelin (częściej) albo Pink Floyd (tu już bardzo subiektywne odniesienie do „Come in number 51, your time is up” i występujących tam różnorakich krzyków) czy też klasyczne „Highway Star”. W porównaniu do nich Deep Purple zwyczajnie brakuje pazura.

RED HOT CHILI PEPPERS – UNDER THE BRIDGE/BY THE WAY

Z każdą z moich propozycji możecie się oczywiście nie zgodzić, ale w tym przypadku daję Wam do tego wyjątkowe prawo. RHCP jest po prostu zespołem dosyć zróżnicowanym, przez co od czasu do czasu torpedują nas błyskawicznym, mocno zaakcentowanym basem, nadającym ogólne-błyskawiczne tempo piosenki, by później zwolnić czy zostawić nas na kolanach po wysłuchaniu jakiejś solówki, którą wykręcił Frusciante.

Sprawa miewa się jednak tak, że w niepamiętnych czasach, kiedy to zdarzało mi się przykuwać uwagę do tego, co leciało na MTV lub puszczano w radiu – Red Hot Chili Peppers z powyższymi utworami było tam bardzo częstym gościem, co sprawiło, że jakoś pogodziłem się z podświadomie przypiętą im łatką lekkiego, niemalże popowego zespołu, któremu z nieznanego mi wtedy powodu udało się jakoś błysnąć na muzycznej arenie. Kiedy jednak około rok temu zacząłem penetrować ich dyskografię, dostrzegłem, że za ich sukcesem stoi ten najprostszy czynnik – umiejętność tworzenia fantastycznej muzyki. Niekoniecznie nadającej się do promowania w mediach, nie zawsze składającej się z przenoszących nas gdzieś na kalifornijskie plaże zagrywek na gitarze, z mniej leniwym tempem (szczególnie szokująca pod tym względem będzie era z Hillelem Slovakiem czy Jackiem Shermanem na stanowisku gitarzysty), ale często zwyczajnie lepsza od tych kawałków, które typowemu Kowalskiemu przychodzą do głowy, kiedy pada hasło „Red Hot Chili Peppers”.

Zachęcam Was do wyrażania swojej opinii, a nawet wręcz do nie zgadzania się z moją, bo to napędza dyskusje, które możecie znaleźć na jednej z czołowych lokat moich ulubionych internetowych rozrywek, dzięki nim zresztą wiele się uczę. Pozdrawiam wszystkich i podajcie przykłady swoich nie reprezentatywnych piosenek w komentarzach!

Pilar
1 października 2014 - 20:17