W większości pozytywne reakcje publiczności na najnowszą produkcję Jima Jarmuscha przyćmiewają te negatywne i pozwalają wierzyć w szansę „Patersona” w szczurzym wyścigu po Oscary (EDIT. jak widać nie). Jednak głosy sprzeciwu przed zachwytem nad filmem nie dają mi spokoju. Naprawdę można nie zrozumieć lub nie polubić rozprawki o nas samych?
W pewnym zatęchłym barze, paląc papierosy, choć rzuciłem, rozmawiałem ze znajomym entuzjastą filmów. Dowiedziałem się od niego, że któryś z jego znajomych z seansu wyszedł bardzo zawiedziony. Ten ktoś uznał film za nudny i rozlazły, a głównego bohatera za ciamajdę oraz życiową porażkę. Brakowało akcji, brakowało przygody, brakowało ekscytacji. Sam film był brakiem.
„Jak to?” powiedziałem, „Mieli przylecieć kosmici i rozpieprzyć miasto w drobny pył?”. Znajomy wzruszył ramionami. „Mogli mu zgwałcić żonę chociaż. Ludzie by się cieszyli” odparł.
I tak to właśnie z nami jest. Kochamy filmy za to, że dzięki nim jesteśmy świadkami przeżyć, o których moglibyśmy tylko pomarzyć. A „Paterson” taki nie jest.
Jarmusch prezentuje nam prozę życia. Pokazuje skrawek egzystencji, która nie zwieńczona jest fajerwerkami, wielkimi sukcesami czy wzruszeniami. Przedstawia spektakl o istnieniu, w którym każdy z nas (tak, tak, nie myśl, że ciebie to nie dotyczy) gra, grał lub zagra główną rolę. Ileż to razy spędziliście tydzień na wykonywaniu tej samej czynności? Ileż to razy szukaliście swojego miejsca? Ileż to razy miejsce nie było przeznaczone dla was i trzeba było ruszyć dupsko dalej? Ileż to razy polot i finezja omijały wasze małe byty szerokim łukiem?!
Reżyser nie gloryfikuje swojego bohatera. Paterson nie jest wielki, nie jest najlepszy, ale ma coś bardzo cennego. Sens. Nic więcej mu nie potrzeba; posiada stabilną pracę, kochającą żonę, niekochającego psa i wreszcie swój świat poezji, w którym realizuje swoje własne jestestwo. Niby to dużo, ale w rzeczywistym rozrachunku, który widzimy w filmie, to zaledwie kropla w oceanie istnienia. Dla kontrastu mamy Laurę, która by dopełnić swój sens chwyta się dynamicznie coraz to nowszych pomysłów na siebie. Ostatni raz widzimy ją triumfującą, ale przyszłość jej spełnienia wcale nie jest pewna.
Zaraz ktoś powie, że to produkcja dla nieudaczników, albo przynajmniej nie dla ludzi sukcesu, którzy kolejne dni przeżywają inaczej i na każdym kroku dążą do zbudowania sobie lepszej przyszłości, nie zadowalając się przeciętnością i wygodą. Jednakże nawet najlepszy i najwytrwalszy kowal swojego losu jest czasem od kogoś gorszy, zdarza mu się pomylić lub doświadcza choćby odrobiny monotonii i powtarzalności w swoim życiu. „Paterson” odkrywa bolesną prawdę, że za ludzkim istnieniem nie stoi żadna głębsza wizja; ot chodzimy do pracy, jemy obiad, spacerujemy z psem, myślimy, obserwujemy i wykonujemy szereg innych czynności narzuconych przez społeczeństwo zbudowane kiedyś przez kogoś na jakiś zasadach. Co więcej, szereg ekscytujących z początku wydarzeń zazwyczaj kończy się niewypałem (np. scena z pistoletem w barze lub rozmowa Patersona z gangusami o psie).
Dlatego też uświadamiający o maluczkości ludzi ton filmu sprawia, że jest on wielki. Do tego dochodzi gra aktorska oraz ciekawe, pozwalające uwierzyć w oglądane na ekranie relacje, dialogi. Ponad to, Jarmusch wypełnił swoje dzieło po brzegi symboliką, która uziemia pogląd o człowieku i skrupulatnie kreśli uniwersalną sylwetkę głównego bohatera, w którym możemy się przejrzeć. Osobiście odnalazłem w filmie również pogląd reżysera na poezję. Oczywiście, to może być w równym stopniu nadinterpretacja co prawdziwe odkrycie, ale w kontekście głębi znaczeń jakie można odnaleźć w pozornie tak niewielkiej produkcji, nadaję sobie tę śmiałość. Sformułowałem więc myśl, że poezja to proza życia zapisana wierszem. Uproszczone, nie? Zupełnie jak współczesne życie.