Indyk na szybko #3: A Story About My Uncle Particle Mace Putrefaction - Innuendo - 11 września 2015

Indyk na szybko #3: A Story About My Uncle, Particle Mace, Putrefaction

W tym odcinku Indyka na szybko zajmę się zabawą siłą odśrodkową, oldskulowym FPSem stworzonym przez jedną osobę i cudownym w całej rozciągłości pierwszoosobowym platformerem. Zapraszam.


Particle Mace

Gra stworzona przez jedną osobę, Andiego Wallace’a. W Particle Mace sterujemy statkiem w przestrzeni kosmicznej, którego jedyną bronią jest tytułowa buława (choć zasada jej działania bardziej przypomina kiścień czy korbacz) stworzona z cząstek, które niszczą naszych przeciwników i asteroidy. Ruchy statkiem, a więc i naszą bronią wykonujemy myszką, co – zwłaszcza na początku – sprawia sporą frajdę. Duża w tym zasługa trybów gry – są całkiem zróżnicowane i liczne. Poza zwykłymi próbami zdobycia jak największej ilości punktów (w różnych poziomach trudności), można tu też grać w coopie ze znajomymi na jednym komputerze czy w prostym deathmatchu. Jednak najjaśniej lśni tutaj kampania, w której twórca stawia przed graczem sto pięćdziesiąt dość różnorodnych misji. Oprócz typowych, jak „zniszcz dwadzieścia asteroid” czy „pokonaj czterech wrogów” pojawią się pseudo wyścigi na czas do określonych punktów, wytrzymanie minuty w pasie wypełnionym asteroidami czy pokonanie kilku wrogów mając do dyspozycji bardzo ograniczoną liczbę cząstek.

Wszystko to w bardzo minimalistycznej, lecz przyjemnej dla oka oprawie graficznej złożonej z kilku kolorów i figur geometrycznych. Developer podjął też inne próby urozmaicenia rozgrywki: dał graczom do dyspozycji kilka rodzajów statków, które wbrew pozorom wymagają dość odmiennego podejścia do gry. To wszystko sprawia, że Particle Mace w małych dawkach jest naprawdę niezły. Dodatkowo gra była już na sporych obniżkach (39 centów) i za tę cenę na pewno warto się zainteresować, bo to ciekawy indyk oparty na niebanalnym pomyśle.

Gameplay jest równie nieskomplikowany, co oprawa wizualna, jednak mimo wszystko Particle Mace jest dość grywalny.

 Putrefaction

Czasem prostota jest najlepszym rozwiązaniem. Oleg Kazakov, twórca Putrefaction był chyba tego samego zdania, a jego dzieło bardzo dobrze odzwierciedla ten pogląd. To bowiem bardzo prosta, skaroszkolna strzelanka, praktycznie bez linii fabularnej. Naszym celem jest pokonanie wszystkich potworów na danym obszarze, a następnie przejście dalej. I tak przez dziewięć poziomów, aż do ostatniego bossa. Ukończenie całości zajmie przeciętnemu graczowi trochę ponad godzinę, co wbrew pozorom trudno poczytać sobie za wadę. Gdyby gra zajmowała dłużej, mogłaby się zrobić monotonna; a tak przynajmniej przechodzi się ją za jednym zamachem, choć warto wspomnieć, że steamowa cena (pięć euro bez promocji) jest wysoka jak na tak krótki produkt.

Putrefaction zdecydowanie nie jest pozbawiony wad. Lekka toporność rozgrywki, przeciwnicy pojawiający się na naszych oczach, okropne dźwięki wydawane przez naszych adwersarzy czy niepłynne ich animacje to te, które widzi się na pierwszy rzut oka. Poza tym, jest też trochę niedoróbek, takich jak wypadanie poza mapę czy wnikanie przeciwników w ściany, co jest o tyle uciążliwe, że aby przejść do kolejnej komnaty należy zabić wszystkich wrogów. Jednak nawet te liczne wady nie potrafiły przysłonić czegoś, co Putrefaction robi bardzo dobrze, czyli samego strzelania. Frajda z obsługi uzbrojenia jest bardzo duża. Czuć tutaj moc nawet przy podstawowym karabinie, a shotgun i wyrzutnia rakiet to absolutne mistrzostwo. Ogólnie każda z siedmiu broni jest dobrze zaprojektowana, dzięki czemu używanie ich sprawia dużą satysfakcję. Pomaga w tym też spore zróżnicowanie przeciwników i ich zachowań. Jeśli ktoś szuka krótkiego, przyjemnego shootera bez zawiłości fabularnych, to umiarkowanie polecam, z zastrzeżeniem, że jednak nie każdemu Putrefaction może przypaść do gustu – na Steamie jest względnie sporo opinii negatywnych. Mimo tego, jak na dzieło jednej osoby, gra robi całkiem niezłe wrażenie.  

Wrogowie umierają całkiem widowiskowo i przyjemnie rozpadają się na kawałeczki, co tylko dopełnia i tak bardzo dobre wrażenia ze strzelania.

        

A Story About My Uncle

Gdy ktoś mnie pyta, dlaczego gram w tyle gier indie, odpowiedzi może być wiele. Są mniej czasochłonne od tych wysokobudżetowych, dzięki czemu można do nich przysiąść na chwilę, a po kilku minutach zająć czymś innym. Stanowią miłą odskocznię od większych produkcji. A przede wszystkim, pośród setek tytułów można znaleźć prawdziwe perełki, wywrą niesamowite wrażenia i pozostawią w pamięci coś niezwykłego. Jedną z nich jest A Story About My Uncle. Gra tak niezwykła, że skończyłem ją dwa razy pod rząd, dzień po dniu, co nie zdarzyło mi się nigdy.

Najkrócej ASAMU można opisać jako pierwszoosobowa platformówka, kładąca duży nacisk na mechanikę tak zwanego grappling hooka, wiązki energii, którą możemy przyciągać się do różnych powierzchni. Początkowo tylko jeden raz, by ostatecznie dojść do trzech ładunków. Oprócz tego nasza postać potrafi też biegać, skakać na spore wysokości oraz – po zdobyciu odpowiedniego ekwipunku – pokonywać odległości w powietrzu za pomocą rakietowych butów. I choć lista ruchów nie wygląda zbyt imponująco, to poziomy zostały tak zaprojektowane, by łączyć je wszystkie w jedną płynną całość, a ich pokonywanie daje ogromną satysfakcję, mimo raczej niewysokiego poziomu trudności.

Hak jest jednym z najbardziej satysfakcjonujących w użyciu gadżetów, z jakimi miałem do czynienia w grach.

Fabularnie produkcja ta nie błyszczy. Sterujemy tu ojcem, który opowiada swojej córce historię na dobranoc, według której wybrał się pewnego dnia do domu swojego podróżującego po świecie wujka Freda. Zamiast niego znalazł jednak w jego domu kombinezon ze wspomnianym hakiem i przez ciekawość znalazł się w pewnej jaskini. Dość powiedzieć, że w trakcie tej niespełna trzygodzinnej wędrówki spotkał na swojej drodze rasę humanoidalnych płazów, odwiedził mroczne rozpadliny, lodowe jaskinie i gwiezdne przystanie. ASAMU roztacza baśniową atmosferę, w której nietrudno się zakochać.

Poziomy zachwycają nie tylko pod względem ich projektu, ale także przez ich niesamowity wygląd. Artystycznie A Story About My Uncle jest po prostu zachwycający. Wygląda niczym kadr wyjęty z filmu animowanego, albo ilustracja z książek dla dzieci. Można czepiać się, że technicznie nie jest to nic zachwycającego, ale mimo tego, niektóre widoki zapierają dech w piersiach. Udźwiękowienie również stoi na wysokim poziomie – wprawdzie utwory nie zapadają w pamięć, ale głosy postaci są już bardzo dobrze dobrane, także aktorstwo jest całkiem niezłe, co jak na grę niezależną jest sporym osiągnięciem.

Gra nie stroni też od easter eggów.

Podsumowując, mamy tu do czynienia z niemal sztandarowym przykładem, jak powinno robić się gry niezależne – oparte na fajnym pomyśle, który dodatkowo jest zrealizowany niemal do perfekcji i dopracowany nawet w szczegółach. Jedynym zastrzeżeniem może być stosunek cena/długość, ale mimo tego, warto się tym tytułem zainteresować, czy podczas promocji czy jakiegoś bundla.

Innuendo
11 września 2015 - 17:44