The Walking Dead od studia Telltale było dla mnie olbrzymią niespodzianką. Gra która dawała jedynie poczucie wpływania na to co się w niej dzieje zaskoczyła pozytywnie masę ludzi. Pozostałe gry tworzone na podobnej zasadzie nie robiły już na mnie takiego wrażenia. Produkcjom takim jak drugi sezon The Walking Dead czy The Woolf Among Us zabrakło trochę magii oryginalnej gry. Myślałem, że ten tym gierek po prostu się dla mnie skończył. Dlatego też nie podchodziłem z wielkimi nadziejami do Tales from The Borderlands. Czekało mnie jednak spore zaskoczenie.
Na wstępie powiem, że nie jestem wielkim fanem cyklu Borderlands. Pierwsza gra pokazywała olbrzymi potencjał, który został moim zdaniem trochę zmarnowany. Należę do grupy, która była zawiedziona żałosnym humorem z Bordelands 2 i Pre-Sequel kompletnie olałem. Takie podejście kompletnie zniechęciło mnie do sprawdzania Tales from The Borderlands. Oczekiwałem na produkcję skierowaną tylko i wyłącznie dla największych fanatyków tego cyklu. Na szczęście tak nie jest i otrzymujemy coś po co może sięgnąć (prawie) każdy.
Tales from the Bordelands opowiada o perypetiach dość przypadkowej grupy ludzi, którzy decydują się na wspólne poszukiwanie skarbu. W grze wcielamy się w dwie postacie – niskiego rangą pracownika korporacji Hyperion imieniem Rhys a także Fionę – drobną oszustkę. Para ta spotyka się podczas nieudanej, czarnorynkowej transakcji. Los zmusza ich do współpracy i wyruszenia w największą przygodę życia. Poza tą dwójką mamy także masę innych pierwszo i drugoplanowych postaci. Jest na przykład Sasha, nienawidząca korporacji Hyperion siostra Fiony czy Vaughn – dość pechowy kumpel Rhysa. Jedną z ważniejszych postaci jest także Loader bot – robot, przeciwnik z Borderlands 2, który tutaj. W grze pojawia się także masa postaci ze strzelankowego cyklu Bordelands. Większość z nich nie ogrywa w fabule tego tytułu zbyt wielkiej roli. Są jednak od tego wyjątki, które powinny zadowolić miłośników cyklu. Cała gromadka z początku jest do siebie niezbyt pozytywnie nastawione. Jednak wraz z biegiem gry jak to bywa w przypadku tego typu historii, bohaterowie zżywają się ze sobą. Po drodze do skarbu skrywającego się w jednej z krypt ekipa napotyka oczywiście wiele przygód, które to wypełniają wszystkie 5 epizodów Tales from the Borderlands. Całość to ponad 10 godzin trochę przewidywalnej ale mimo wszystko fajnej historii. Mamy masę zwrotów akcji, pościgów, strzelanin, podróże w kosmos i sprzeczki. Całość okraszona dość dobrym humorem. Co prawda nigdy nie śmiałem się do rozpuku brzucha. Zdarzyło się jednak kilka naprawdę zabawnych sytuacji.
Tym co najbardziej przykuwa uwagę gracza jest ton produkcji Telltale. Twórcy The Walking Dead i Wolf Among Us wracają do trochę przyjemniejszych historyjek. Epizody składające się na Tales from The Borderlands przypominają stare dobre filmy przygodowe. Mamy masę akcji, sympatycznych bohaterów, odrobinę grozy i dramatu. Całość może przez sekundę zahaczać o poważniejsze kwestie ale od razu wraca do zabawnych sytuacji i wygłupów. Kwestię tą uważam za największy sukces najnowszej produkcji studia. Grając w ten tytuł miałem wrażenie wybierania się na przygodę w stylu Goonies albo Indiany Jonesa. Dzięki temu łatwiej było mi przymknąć oko na pewne pojawiające się w grze sytuacje i nasz dość mocno ograniczony wachlarz reakcji na nie. Humor, sympatyczne postacie i atmosfera przygody sprawiają, że gra potrafi nas naprawdę wciągnąć w wir przygód jakie napotykają Fionę i spółkę.
Gameplay tej produkcji oparty jest na schemacie wypracowanym przez pierwszy sezon The Walking Dead. Mamy więc masę dialogów z opcjami, które wpływają w minimalny sposób na naszą historię. Jest sporo quick time eventów i sekcje lekko przypominające gry typu point & click. Całość tak naprawdę sprowadza do oglądania filmu zaprezentowanego nam przez twórców i ruszenia od czasu do czasu gałką lub naciśnięcia przycisku. Nie brzmi to zbyt interesująco ale takie jest właśnie urok tego typu produkcji. Może to tylko moje wrażenie ale wydaje mi się, że w przypadku tej produkcji ograniczono elementy wywodzące się z gier point & click do totalnego minimum. W zamian za to mamy masę quick time eventów. Co ciekawe części z nich nie da się zawalić i pojawiają się w grze chyba tylko żeby sprawiać wrażenie jakiejś tam interaktywności tej produkcji. Bez tego mielibyśmy całkiem spore fragmenty, gdzie jedyne co robimy to oglądamy animacje. Zwrócę w tym miejscu także uwagę na coś co nie powinno zadziwić nikogo kto miał styczność z produkcjami od Telltale. Chodzi mianowicie o nasz bardzo skromny wpływ na to jak potoczą się losy naszych bohaterów. W przypadku tego tytułu nasza rola zdaje się być mniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Miałem wrażenie jakby jakikolwiek z moich wyborów nie miał żadnego rzeczywistego wpływu na grę. Tak naprawdę nasze decyzje sprowadzą się jedynie do tego jaka grupa postaci będzie chętna nas wesprzeć podczas finału gry. Trochę szkoda, że kwestię tą zawalono. Najlepszym przykładem na to jest kwestia związku pomiędzy parą bohaterów. Przez całą grę jesteśmy praktycznie na siłę swatani z jedną z postaci. Romantyczne wariacje dialogów będą pojawiały się nieustannie tak jakby ludzie z Telltale dawali nam do zrozumienia, że do romansu dojdzie czy nam się to podoba czy nie. Gdyby nie wspomniany już klimat produkcji przeszkadzałoby mi to niezmiernie. Całość jednak wpisuje się w kliszę filmów przygodowych i nie razi tak bardzo jak miało to miejsce w przypadku drugiego sezonu The Walking Dead.
Oprawa graficzna tej produkcji w idealny sposób łączy w sobie stylistykę gier studia i produkcje z cyklu Borderlands. Mamy cel shading połączony z kolorowym światem, które tworzą przyjemną dla oka kompozycje. Menu, interfejsy i inne elementy planety Pandora są żywcem wyjęte z popularnych gier studia Gearbox. Wszystkie lokacje które przyjdzie nam zwiedzić są bardzo różnorodne i pełne detali sprawiających wrażenie przybywania w żyjącym świecie. Oprawa dźwiękowa wypada jeszcze lepiej. Voice acting z najwyższej półki uzupełniony jest świetną muzyką. W obsadzie mamy takie gwiazdy jak Troy Baker, Laura Bailey, Nolan North czy Patrick Warburton. Wszyscy spisują się świetnie i idealnie oddają charakter granych przez siebie postaci.
Kwestią o której warto napomknąć jest to, że gra oferuje wiele „smaczków” dla osób obeznanych z cyklem Borderlands. Jeśli ktoś ma ochotę rzucić okiem na diamentowego konia należącego do Handsome Jacka lub chciałby odwiedzić Scootera z Catch-a-Ride to nadarzy się ku temu okazja. Osoby nie mające pojęcia na temat wcześniejszych gier nie będą jednak kompletnie zagubione. Pomaga w tym wspominana już wielokrotnie struktura wprost z filmów przygodowych. Łatwo domyślić się kto jest dobry a kto zły bez znajomości z niuansami ze strzelankowej wersji Borderlands.
Jak już wspomniałem jeśli spojrzymy na ten tytuł tylko i wyłącznie pod kontem gameplayu to nie jest za dobrze. Osoby którym ten typ gier nie pasuje mogą sobie Tales from the Borderlands odpuścić. Moim zdaniem mniejszy wpływ na raczej oglądana przez nas historię nie jest tu wielkim negatywem. Jednak osoby liczące na ukształtowanie swojej własnej przygody będą zawiedzione. Produkcja ta pod względem emocjonalnym idzie w kompletnie innym kierunku niż gra o zombiakach. Dzięki temu spędziłem przy niej całkiem przyjemnie czas i nie frustrowało mnie to, że ktoś zginął i nie czułem tego że ktoś stara się grać na moich uczuciach. Dlatego też istnieje szansa, że gra ta przypadnie do gustu osobom nie do końca zadowolonym z The Walking Dead. W każdym razie ja bawiłem się dobrze i jestem zadowolony, że mimo początkowych obaw dałem szansę temu tytułowi.
Najlepszą rekomendacją Tales from The Borderlands jest to, że produkcja ta zachęciła mnie do sprawdzenia kolejnej gry studia Telltale. Mimo mojej totalnej obojętności na wszystko z Minecraft w nazwie sięgnę po Story Mode. Jednocześnie zachęcam wszystkich o dania szansy tej naprawdę fajnej opowieści z uniwersum Borderlands.