Steven Soderbergh to największy artysta wśród filmowych rzemieślników i najlepszy rzemieślnik wśród artystów. W ciągu nieco ponad dwóch dekad kariery stworzył kilkadziesiąt filmów (średnio jego nazwiskiem firmowane są 2 tytuły rocznie!), z których najnowszy - Panaceum (czyli w oryginale swojskie "efekty uboczne") trafił niedawno do naszych kin. I jak jest? I jest tak, jak zwykle - pan reżyser nie schodzi poniżej pewnego, dosyć wysokiego poziomu, ale zdecydowanie brakuje tu pierwiastka wyjątkowości, który zamieniłby Panaceum w zapamiętywane na lata kino.
Mówią, że powyższa czołówka nie pasuje klimatem do filmu, bo jest zbyt dynamiczna i efekciarska. Ja mówię, że dajcie spokój. Mistrzostwo wcielone z perfekcyjnym coverem w tle, które fantastycznie nastraja na kolejne 2,5 godziny spędzone w kinie.
Małe wyjaśnienie: książkowe Millenium poznałem własnoocznie czytając części 2 i 3, pierwszej natomiast nie tknąłem (a najważniejsze wątki i ostateczne rozwikłanie sprawy z Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet wyłapałem z kontektstu i dialogów), nie znam też zupełnie szwedzkiej adaptacji książek Larssona. Z tego też powodu moja recenzja będzie pisana z nieco innej perspektywy, niż to wczoraj zrobił eJay. Chociaż obaj lubimy Finchera chyba w takim samym stopniu :)