Panaceum - seks & przemoc & intryga - fsm - 24 kwietnia 2013

Panaceum - seks & przemoc & intryga

Steven Soderbergh to największy artysta wśród filmowych rzemieślników i najlepszy rzemieślnik wśród artystów. W ciągu nieco ponad dwóch dekad kariery stworzył kilkadziesiąt filmów (średnio jego nazwiskiem firmowane są 2 tytuły rocznie!), z których najnowszy - Panaceum (czyli w oryginale swojskie "efekty uboczne") trafił niedawno do naszych kin. I jak jest? I jest tak, jak zwykle - pan reżyser nie schodzi poniżej pewnego, dosyć wysokiego poziomu, ale zdecydowanie brakuje tu pierwiastka wyjątkowości, który zamieniłby Panaceum w zapamiętywane na lata kino.

Rooney czuje ciężką rękę nadchodzącego gnoju...

Panaceum reklamowane jest jako thriller, choć tak naprawdę nim do końca nie jest. To film z tajemnicą i intrygą, w kilku miejscach całkiem klimatyczny, ale rasowych dreszczy podczas seansu się nie uświadczy. Ale zanim przejdę do odbioru filmu, dwa słowa o historii napisanej przez Scotta Z. Burnsa (napisał m.in. Contagion, Ultimatum Bourne'a i najnowszą, jeszcze filmowaną, Planetę Małp). Emily jest młoda, ładna i ma męża w więzieniu. Emily zmaga się z depresją. Na szczęście mąż zostaje wypuszczony, więc życie wraca do normy. To oczywiście są tylko pozory, bowiem stan umysłu dziewczyny daleki jest od idealnego - próba samobójcza sprawia, że na jej drodze pojawia się doktor Burns, psychiatra, który stara się pomóc Emily. Pomóc jak? Za pomocą chemii - magiczne pigułki o nazwie Ablixa przywracają radość, optymizm i libido. Niestety, w paczce z antydepresantami są też (a jakże!) efekty uboczne...

Jude widzi, że gnój nadchodzi

Brzmi nieźle, prawda? I jest nieźle. Ba, jest nawet dobrze, choć nie ukrywam, że spodziewałem się czegoś "bardziejszego", może mocniej zahaczającego o mroczne, nie do końca poznane, strony ludzkiej psychiki. Tymczasem otrzymaliśmy rzetelny, dobrze zagrany film z niegłupią intrygą, którego głównymi wadami są: zbytnia opieszałość i nieumiejętność wywołania w widzu efektu "kibicuję postaci A". Budowanie napięcia i odpowiedniego psychologicznego tła zajmuje Soderberghowi grubo ponad 30 minut. Potem dzieje się ważne coś, o czym od samego początku krzyczą zwiastuny i jedziemy dalej. Jednak dopiero ostatnie 30 minut jest tym, na co większość (jak mniemam) czekała. Intryga wskakuje na nowe tory, atmosfera się zagęszcza i wszystko dzieje się szybciej. Panaceum jest jak klasyczny pociąg parowy - rozpędza sie, roooozpędza i jeszcze trochę rozpędza, ale w końcu uzyskuje satysfakcjonującą prędkość przelotową i zatrzymać go jest trudno, choć nigdy nie dobija do szybkości ekspresowych pasażerskich torped z lepszego świata.

Rooney doświadcza gnoju

Od strony aktorskiej Panaceum nie można nic zarzucić. Nikt nie szarżuje, nikt nie zostaje z tyłu. Oto banda zdolnych, doświadczonych ludzi solidnie pracujących na wypłatę. Fabuła filmu może się podobać, jest dobrze napisana (obowiązkowe społeczne wątki są, jak to zwykle w filmach pana SS bywa, obecne) i ciekawi widza do samego końca, choć autorzy nie zostawiają żadnego miejsca na domysły. Wszystko jest wyjaśnione i sprawa zamknięta. Jednym się to spodoba, innym nie, ale generalnie obraz daje radę. Jeśli hiperaktywny ADHD-owcy nie wynudzą się podczas pierwszego aktu, to potem będą się dobrze bawić. Tu i ówdzie pojawiały się porównania, jakoby Soderbergh chciał nakręcić trochę hitchcockowski, oldskulowy thriller - poniekąd się to udało, choć brakuje większej dawki emocji. Mechanizmy rajcujące widzów 5 dekad temu, niekoniecznie muszą rajcować teraz. Innymi słowy - taka siódemka, może słabująca, ale jednak siódemka.

PS W filmie jest tylko trochę seksu i mało przemocy, ale jakoś musiałem wpis zareklamować :)

fsm
24 kwietnia 2013 - 13:09