Premiera Rayman Legends! Tak, nareszcie! To spore wydarzenie jest już za nami! Wkrótce położę swoje łapska na tej boskiej platformówce, ale wpierw nie mogłem sobie odmówić przypomnienia całej serii przygód magicznego człowieczka bez rąk. Bowiem towarzyszył mi on od dzieciństwa, a zabawa z nim niemalże zawsze (bo z kilkoma wyjątkami) była przednia. Wrócę do swojej krainy wspomnień, opowiem jak to przedstawiała się moja przygoda z tym cyklem gier, jak je pamiętam i co o nich sądzę.
Na samym początku wypada postawić sprawę jasno – nie jestem graczem. Graczką (precyzując ze względu na płeć) - też nie. W zasadzie mam własne określenie na to, co z grami czynię... ja w nie nie gram. Ja sobie pogrywam. Mam zamiar oceniać, opiniować, wygłaszać sądy, ale zaraz zaraz... jakie ja w ogóle mam kompetencje, skoro tylko „pogrywam”?! Pisząc ten tekst, czuję się nieco jak na rozmowie kwalifikacyjnej. Może niezupełnie w trakcie pisania, ale gdy wyobrażę sobie, że banda prawdziwych graczy (chylę czoło nisko!) będzie czytać moje wypociny – odczuwam delikatny niepokój. I ścisk w żołądku. Nie pozostaje mi w takiej sytuacji nic innego, jak przedstawić swoje CV, odpowiedzieć na pytania – co, gdzie, kiedy, dlaczego i z jakim skutkiem.