Miało być o Botaniculi... - Klaudyna - 31 maja 2012

Miało być o Botaniculi...

Na samym początku wypada postawić sprawę jasno – nie jestem graczem. Graczką (precyzując ze względu na płeć) - też nie. W zasadzie mam własne określenie na to, co z grami czynię... ja w nie nie gram. Ja sobie pogrywam. Mam zamiar oceniać, opiniować, wygłaszać sądy, ale zaraz zaraz... jakie ja w ogóle mam kompetencje, skoro tylko „pogrywam”?! Pisząc ten tekst, czuję się nieco jak na rozmowie kwalifikacyjnej. Może niezupełnie w trakcie pisania, ale gdy wyobrażę sobie, że banda prawdziwych graczy (chylę czoło nisko!) będzie czytać moje wypociny – odczuwam delikatny niepokój. I ścisk w żołądku. Nie pozostaje mi w takiej sytuacji nic innego, jak przedstawić swoje CV, odpowiedzieć na pytania – co, gdzie, kiedy, dlaczego i z jakim skutkiem.


Neverhood – mój pierwszy raz. Można toczyć wojny damsko-męskie na temat tego, że mężczyźni patrzą na to, co na zewnątrz, a kobiety rzekomo na wnętrze. Bzdura. Wszyscy kierujemy się stroną wizualną. I tak właśnie Neverhood urzekł mnie swą urodą. Ta plastelina żyjąca własnym życiem, udźwiękowienie, no i nie zawsze łatwe i oczywiste zagadki. Zdaje się, że tej pozycji dałam się uwieść dwukrotnie. W tej chwili zaczynam marzyć o trzecim razie...


Potem długo, długo nic. Pewnie to przez maturę, egzaminy na studia i początek miłości. Wspominam o miłości nie bez przyczyny. Okazała się być fundamentalna w mojej przyszłej „karierze” pogrywania. Dlaczego? Bo on grał (gra nadal) na potęgę! Cóż, każdy ma swoje hobby.  Początkowo trochę się oburzałam, że ciągle to granie i granie. Jednak będąc na etapie zabijania czasu przez strzelanie kulkami w inne kulki (ZUMA!), luby zaczął przemycać sugestie... „a może byś...”, „a może spodoba ci się” itp. Drogie Panie, drodzy Panowie – wroga trzeba poznać, z wrogiem trzeba się zaprzyjaźnić! Tylko dlatego dałam się namówić. No, może jeszcze dlatego, iż liczyłam na odrobinę zabawy. Ach, jeszcze istnieje jeden powód... to było Raving Rabbids.  Jestem wzrokowcem (pamiętacie?), dlatego przepadłam z kretesem na widok budzących sprzeczne wrażenia estetyczne Kórlików. Szybko dołączyłam do swojego słownika wymowne „bwaaaaahhh” i do tej pory nucę sobie po kórlikowemu melodyjkę z czołówki Jamesa Bonda. Koniec końców – bywało, że to tym razem ja słyszałam „na dziś już może koniec?”.


Po kórlikowym szaleństwie przyszedł czas na coś odmiennego Wizja bycia rycerzykiem z mieczykiem nawet dla dziewcząt bywa czasem pociągająca. Pierwsze zderzenie spódnicy i miecza – Fable. Zanim jednak doceniłam, popadłam w wielką frustrację. Może nie powinnam się przyznawać, no ale zaczynać znajomość od kłamstwa? Hasałam z tym mieczykiem, trup się ścielił, ale w pewnym momencie (czyt. bardzo szybko) moja postać przestała być efektywna. Tupnęłam nogą, powiedziałam lubemu, że gra jest głupia, trudna i się poddaję. Bardzo lubię swego rycerzyka, ale najwyraźniej on mnie mniej i nie chce współpracować. Chłopiec mój zajrzał i bardzo serdecznie się uśmiał, gdy odkrył przyczynę mej czarnej rozpaczy. Okazało się, że mimo osiągania kolejnych leveli, nie ulepszam swojego bohatera... lecz skąd miałam wiedzieć, że istnieje taka opcja?! ;) Nikt mi nic nie powiedział, że to właśnie istota tego typu gier. Po tej przygodzie rzeczywiście było już lżej, przyjemniej i bez mamrotania pod nosem słów, które młodej damie nie przystoją. Wciągnęłam się do tego stopnia, że wracałam w ekspresowym tempie z pracy (on pracował dłużej), wrzucałam co trzeba do garnka (myślę, że jakość obiadów mogła wówczas nieco spaść) i zasiadałam do grania (współdzieliliśmy wówczas komputer). Mogę się pochwalić, że ja zdobyłam Kapelusz Alfonsa, mój luby zaś nie ;) Z podobnych pozycji wciągnęłam się również w Torchlight. Rycerzykiem byłam też w Titan Quest – fajnie, fajnie, ale w ostatnim starciu poległam.


Pewnie zastanawiacie się, czy też podzielam wszechatakujący entuzjazm Diablo. Nie. Niestety nie. Podeszłam do poprzedniej części, jednak mój nekromanta Pepe Pan Dziobak (nazwany na cześć... Pepe Pana Dziobaka – rzecz jasna!) nagminnie umierał. Najpierw dopingowałam go - „Pepe, nie daj się, dzielny z ciebie nekromanta, załatw ich wszystkich. Raz! Raz!”. Pepe jednak padał jak muchy. Postawiłam na eliksiry. Och, ileż chłopak ich wypił! Myślę, że mogłam go wprowadzić w lekkie uzależnienie, na skutek którego bez eliksiru nic nie był w stanie zrobić. Nic! Wiecie jak to z eliksiroholikami bywa. Zapasy magicznego napoju topnieją w zastraszającym tempie, kasa się kończy, chwila bez kropelki i bum – umiera. Po stokroć umiera. Poddałam się, gra okazała się zbyt trudna jak na moje skromne umiejętności.


Po zabawą z mieczem znów przyszedł czas na ładniutkie produkcje. The Path wgryzło się w mózg melodyjką. Te dziwne historyjki różnych Kapturków, ogromne pole do interpretacji i ten niespotykany spokój, epatujący z ekranu tworzyły niezwykłą mieszankę. Z pewnością to najdziwniejsza gra na mojej liście. Gdybym miała określić ją jednym słowem, rzekłabym iż jest poetycka. A jak wiadomo – poezja nie jest dla każdego.


Zdaje się również, iż mam swego faworyta w postaci Amanita Design. Pierwsze doświadczenia związane były z Machinarium, zaś z ostatniej chwili – świetnie bawiłam się z nasionkami w Botaniculi. Samorost 1 (dostępny na stronce) był dosyć łopatologiczny, ale z miłą chęcią zapoznam się z drugą częścią tej produkcji. I tak właśnie kreuje się mój pogrywający dorobek. Wątpię, bym coś pominęła – w końcu przeraźliwych ilości tytułów tu nie ma.


A! I zapomniałam! Cześć, Klaudyna jestem. Lubię koty. Towarzyszy mi zazwyczaj muzyka (Archive, Maynard James Keenan w każdej postaci, NIN, Incubus, Charlie Winston, Gustav, młodzi Waglewscy, Kasia – pieszczotliwie zwana przeze mnie Nosią i w zasadzie mnóstwo, mnóstwo innych). Oglądam też filmy – zachwycają mnie te mądre, te oryginalne, te z przystojniakami (pozdrawiam Michaela Fassbendera), te romantyczne, te smutne, te ogromnie poważne, te z robotami, te teoretycznie kierowane dla chłopców. Pracę magisterską napisałam o serialach, bo je  pochłaniam w dużych ilościach. Dużo czytam – przynajmniej lubię myśleć, że moje roczne wyniki klasyfikują się w przedziale „dużo”. Gotuję i piekę ciasteczka. Robię również biżuterię – głównie witrażową, więc lutownica nie jest mi obca. Wypalam też własne szkiełka – to się nazywa fusing. I to chyba tyle – reszta wyjdzie w praniu :)

PS Miało być o Botaniculi, ale jednak się z Wami przywitałam. Ale o Botaniculi jeszcze będzie.

Klaudyna
31 maja 2012 - 22:58