Netflix rozpycha się coraz bardziej nie tylko na rynku seriali, ale również filmów. Od momentu, gdy Beasts of No Nation zachwycił krytyków na festiwalach i trafił na platformę z czerwonym "n", stało się jasne, że dobre, nowoczesne kino można robić od razu do streamingu. Ale szybko okazało się, że Netflix inwestuje w ilość, a nie jakość. Tylko w tym roku pojawiło się aż 27 filmów z napisem Netflix Original Movie. Jedne lepsze, inne gorsze, ale żaden nie był tak intensywnie i długo reklamowany jak Bright - najnowsza produkcja Davida Ayera. Obraz zadebiutował dziś. I co?
Opublikowane wczoraj recenzje w zatrważającej większości mówiły o porażce. Pokuszono się nawet o określenie Bright mianem "najgorszego filmu roku" oraz "produkcji tak głupiej, że Republikanie pewnie zaraz zamienią ją w ustawę", a wyniki na Metacritic i Rotten Tomatoes nie nastawiały optymistycznie. Chciałem, by film Ayera mi się podobał i jednocześnie oczekiwałem zmarnowanych dwóch godzin. Donoszę uprzejmie, że w mojej opinii nadmiernie krytyczni krytycy nie mają racji. Ale pasek entuzjazmu nie urósł na tyle, bym po seansie szukał o(d)padnięj szczęki. Bright jest mocnym średniakiem, który chciałby być super.
Miało być zupełnie inaczej i lepiej niż w przypadku filmu Batman v Superman. Legion samobójców został świetnie wypromowany przez sprytnych marketingowców, dzięki czemu wielu uwierzyło, że DC Extended Universe wyjdzie na prostą i będzie o krok bliżej do nawiązania równej walki z kinowym wcieleniem Marvela. Po przetrawieniu masy negatywnych recenzji i przerobionych na internetowe posty zawiedzionych nadziei nastawiałem się na kolejną porażkę. Tymczasem z kina wyszedłem z mieszanymi uczuciami, ale dzisiaj mogę stwierdzić, że nie było wcale aż tak źle.
Uniwersum DC znam zdecydowanie gorzej, niż komiksy Marvela (których znawcą zresztą też nie jestem), trudno było więc patrzeć na dzieło Davida Ayera z perspektywy wielkiego fana tych postaci. I być może taka pozycja sprawiła, że scenariuszowa i montażowa ekwilibrystyka nie zdołała wywołać aż tak dużego poczucia żenady, jak u kolegi zakochanego w Batmanie i jego ziomkach. On zakończył seans zawiedziony, natomiast mi się podobało bardziej, niż się spodziewałem.