Miało być zupełnie inaczej i lepiej niż w przypadku filmu Batman v Superman. Legion samobójców został świetnie wypromowany przez sprytnych marketingowców, dzięki czemu wielu uwierzyło, że DC Extended Universe wyjdzie na prostą i będzie o krok bliżej do nawiązania równej walki z kinowym wcieleniem Marvela. Po przetrawieniu masy negatywnych recenzji i przerobionych na internetowe posty zawiedzionych nadziei nastawiałem się na kolejną porażkę. Tymczasem z kina wyszedłem z mieszanymi uczuciami, ale dzisiaj mogę stwierdzić, że nie było wcale aż tak źle.
Uniwersum DC znam zdecydowanie gorzej, niż komiksy Marvela (których znawcą zresztą też nie jestem), trudno było więc patrzeć na dzieło Davida Ayera z perspektywy wielkiego fana tych postaci. I być może taka pozycja sprawiła, że scenariuszowa i montażowa ekwilibrystyka nie zdołała wywołać aż tak dużego poczucia żenady, jak u kolegi zakochanego w Batmanie i jego ziomkach. On zakończył seans zawiedziony, natomiast mi się podobało bardziej, niż się spodziewałem.
Dobre, niezłe, ładne:
Pierwsze ok. 40 minut filmu jest super. Krótkie historie wprowadzające bohaterów są nakręcone z werwą i luzem, dobór piosenek jest adekwatny (choć tutaj zbyt szybko pojawiały się kolejne utwory). Legion samobójców w tej formie prezentuje miłe dla oka i ucha rozwinięcie napuszonego mroku prezentowanego w BvS. Samo nakreślenie świata przywodziło mocne skojarzenia z serią gier Batman: Arkham - oto uniwersum, w którym współistnieje sporo ciekawych postaci, pojawia się Batman, jest dynamika. Duży plus!
Aktorska ekipa spisała się na medal, mając na uwadze niedostatki scenariusza. To, z czym przyszło im pracować, zostało wydojone niemal do ostatniej kropli. I fakt, że żaden z ekranowych złoczyńców nie był prawdziwym, ohydnym, niesympatycznym "bad guyem" mi nie przeszkadzał. Specjalne słowa uznania kieruję w stronę Willa Smitha, który zieje charyzmą, cudownej Margot Robbie, która z klasą wprowadziła postać Harley Quinn na ekrany, niejednoznacznej Violi Davis i zaskakująco dobrego Jaia Courtneya, który w moich oczach nigdy nie był dobrym aktorem, a tu nie odstawał od najlepszych.
Osobny akapit poświęcę Jokerowi - było go zdecydowanie mniej, niż ktokolwiek sie spodziewał, ale Jared Leto wypadł w tej roli naprawdę porządnie. Wyraźnie inny od Nicholsona i Ledgera, bardziej komiksowy (ewentualnie "growy" - tu znowu skojarzenia z grami z serii Arkham), dobrze prezentował się w zestawieniu z Harley (smakowicie dysfunkcyjny związek), miał fajną drużynę zamaskowanych pomagierów... Solidna robota. Może nie był naprawdę zabawny, ale na pewno był "jakiś", a to już sporo.
Projekt postaci Enchantress w pierwszej połowie filmu - wizualna uczta, brawo!
Zaledwie kilka minut obecności Batmana na ekranie znowu udowadnia, że obsadzenie Bena Afflecka w tej roli było wyśmienitym pomysłem.
Są w całym filmie momenty, w których widać szczerą chęć dostarczenia widzom godziwej rozrywki. Kilka niezłych scen akcji, lekkie humorystyczne akcenty, kilka bardzo plastycznych kadrów. Gdyby tylko nie zaczęto tego wszystkie przerabiać w pośpiechu...
Słabe, złe i brzydkie:
Małą kontrą dla pierwszego plusa z listy powyżej są doklejone na siłę, animowane "intra" dla kolejnych postaci. Niepotrzebne.
Dużo większym zarzutem jest całe scenariuszowe założenie, by grupę uzdolnionych jednostek o wątpliwych zasadach moralnych (ale na dobrą sprawę bez prawdziwych Mocy przez duże "m", nie licząc pana Diablo) zderzyć z kolejnym superpotężnym przeciwnikiem, który chce zniszczyć świat. Trzeba oddać DC, że w tym przypadku motywacja oponenta nie była taka zupełnie bez sensu, ale mimo wszystko zgrzytało to potwornie. Tajny rządowy oddział do robienia rzeczy niewykonalnych powinien skupiać się na bardziej szpiegowsko-zabijackich misjach, a nie bawić się w nieudaną wersję Avengers.
Silnie wpleciony w fabułę związek Ricka Flaga i June Moone mnie zupełnie nie przekonał, ale być może to zasługa Joela Kinnamana i Cary Delevigne?
Dużo scen nie wybrzmiewa do końca - padają ofiarą padaczkowego montażu, zbyt gwałtownych cięć, a od pewnego akcja gna na złamanie karku, ale nie generuje to żadnego przyrostu emocji, wręcz przeciwnie.
Masa mniejszych i większych zgrzytów ("to była nasza główna satelita", użycie bomb w finałowym pojedynku, jakość CGI pod koniec filmu + wygląd jednego z ważniejszych oponentów).
Recycling piosenki Spirit in the Sky, użytej w Strażnikach galaktyki. Skończyła się muzyka na świecie czy jak?
Legion samobójców to niezłe kino, cierpiące z powodu zbytniego wtrącania się panów w garniturach w twórczy proces. W efekcie nie jest ani naprawdę mroczny lub brutalny, ani naprawdę śmieszny i wyluzowany. Ma rewelacyjne momenty, ale w ogólnym rozrachunku będzie postrzegany jako kolejna próba dogonienia MCU przez włodarzy wytwórni Warner. Pozostaje mieć nadzieję, że solowy film o Batmanie da szansę zabłysnąć Jaredowi Leto (bo Affleck będzie wyśmienity, to już wiemy), zaś nadchodzące Wonder Woman i Liga sprawiedliwości wyciągną wnioski z nie do końca udanego dla DC roku 2016. I kto by pomyślał, że najlepszym filmem DCEU będzie - póki co - Człowiek ze stali?
A na koniec bonusowa, podobna w wydźwięku, opinia od Kamila Bryckiego:
Wyobraźcie sobie, że oglądacie Avengers 2, ale nigdy nie mieliście kontaktu z żadnym innym filmem Marvela - tak właśnie czułem się podczas seansu Suicide Squad. Jak dla mnie DC pędzi na złamanie karku tylko po to, aby choć trochę dogonić marvelowskie uniwersum filmowe i my, widzowie, mocno na tym cierpimy. Nie zmienia to faktu, że na Legionie Samobójców w kinie bawiłem się... dobrze. Solidny film bez większego sensu, mający swoje momenty (wspólna scena Jokera i Harley Quinn w połowie filmu skradła moje serce), z paroma charyzmatycznymi bohaterami i porządnie zrealizowanymi efektami specjalnymi. Po nagłym wybuchu negatywnych opinii spodziewałem się czegoś znacznie gorszego, choć pewien fakt pozostaje faktem - ilość zmarnowanego potencjału w tym obrazie jest po prostu ogromna. Czy warto iść do kina? Na środy z Orange, jak najbardziej, do IMAXa - niekoniecznie.