'Człowiek ze stali' - recenzja przedpremierowa - Jędrzej Bukowski - 19 czerwca 2013

"Człowiek ze stali" - recenzja przedpremierowa

Gdy pojawił się pierwszy zwiastun "Człowieka ze stali", to w ogóle nie odczułem tego entuzjazmu, który towarzyszył komentarzom w sieci. Po prostu nie cierpię przesadnego amerykańskiego patosu. A w momencie gdy w zwiastunie został wykorzystany smutny utwór z "Władcy Pierśceni" (moment upadku Gandalfa w Morii), a w tle pokazany Superman wyglądający jak menel, to pomyślałem sobię jedno - "No nie - chcą mi wmówić, że film o gościu latającym w czerwonej pelerynie, ma być cierpiącym i poważnym kinem...".

 



Nie wierzyłem, że ktoś taki jak Zack Snyder, który zrobił totalnie przerysowanych "300" i "Sucker Punch", chce zrobić nowego Supermana niczym Christopher Nolan swoją serię o Batmanie. Coś mnie jednak tknęło. No bo kto zrobił wyśmienitych "Watchmen: Strażników"?

 

Żeby było jasne - o Supermanie wiem tyle co każdy. Wiem, że pochodzi z planety Krypton, która została zniszczona. Wiem, że jego miłość to Lois Lane. Wiem trzy po trzy skąd jego supermoce. I w sumie oprócz kilku przeczytanych komiksów za gówniarza, moja wiedza się kończy. I odnoszę wrażenie, że właśnie do tego typu widza Snyder kieruje swój film.

 

Podczas seansu, czułem się, jakbym nie oglądał produkcji o superbohaterze, lecz sprawnie nakręcony obraz w konwencji science-fiction. Mamy tutaj wszystko co dlatego gatunku charakterystyczne - przedstawienie obcej planety, statki kosmiczne, obcy o nadludzkiej sile, a to wszystko polane sosem wielkiej efekciarskości. Zack Snyder już podczas "Sucker Punch" udowodnił jak bardzo kocha popkulturę. To teraz wyobraźcie sobie, że bierzecie najlepsze efekty specjalne i rewelacyjny design technologiczny z takich filmów/seriali/gier jak "Battlestar Galactica", "Mass Effect", "Transformers" (i wiele, wiele innych) mocno mieszacie, dodajecie jeszcze szczyptę Nolana (ale nie za dużo!) i powstaje Wam z tego "Człowiek ze stali" . Odnosiłem wręcz wrażenie, że dla Snydera nie istnieje coś takiego jak ograniczenie budżetowe. Co jednak ważne - z tego wszystkiego wychodzi naprawdę charakterystyczny miks. Generał Zod i jego świta wyglądali dla mnie fantastycznie - to jedni z fajniejszych arcyłotrów jakich ostatnio dane mi było widzieć! A jaką rozpierduchę przy okazji robili to już inna sprawa...



No dobra, ale czy jest ten nachalny amerykański patos i powiewająca flaga w tle? Flagi nie zauważyłem, ale podniosłych słów nieco się nasłuchałem. I gdyby był to inny film, to pewnie zgrzytałbym zębami. Jednak w momencie gdy mocne i czasami naiwne zdania padają z ust Russella Crowe'a oraz Kevina Costnera przy ścieżce dźwiękowej Hansa Zimmera to jednak jestem w stanie to zaakceptować i jedynie uśmiechnąć się pod nosem. Czuć po prostu skalę filmu - to w końcu film o Supermanie - wręcz narodowym superbohaterze Ameryki. I w bardzo ciekawych okolicznościach pada sam pseudonim Clarka Kenta.

 

Kilka scen jest niepotrzebnych, zdarzają się czasami pewne luki scenariuszowe i minimalne dłużyzny (film trwa 150 minut), ale to naprawdę drobnostki, na które łatwo przymknąć oko. Scenariusz i prowadzenie fabuły jest naprawdę niezłe, zaś dramaturgia typowa dla letniego blockbustera.

 

Strasznie byłem ciekaw czy uda się wybrnąć ze stereotypu "film o kolesiu w czerwonych majtkach i pelerynie" i przyznaje, że tak! "Człowiek ze stali" jest bardzo udanym przedstawieniem Supermana jako bohatera z "obcej planety", a nie superbohatera rodem z ekranizacji marvelowych i DC.



No i walka pomiędzy Supermanem, a Generałem Zodem - dosłownie, nie w przenośni, wgniata w ziemię. Gwarantuję, że Was wgniecie również. W kinowy fotel.




Podobają Ci się moje wpisy? Zachęcam do zaglądania na stronę, którą prowadzę:



Jędrzej Bukowski
19 czerwca 2013 - 00:17