Tragiczna historia niesamowitego Alice in Chains - Pilar - 21 maja 2014

Tragiczna historia niesamowitego Alice in Chains

Błądziłem jako młodzik (czyli kilka lat temu, wciąż postrzegam się jako młodą osobę) w muzycznym świecie i nawet pomimo silnych wpływów ze strony choćby rodzeństwa, które potrafiło puścić w domu płytę Metallicy, zdarzyło mi się liznąć gatunków, z których dumny nie jestem. Miałem świadomość, że istnieje rockowa twórczość, którą też w pewnym stopniu byłem zainteresowany, ale trendy wyznaczane przez kolegów popychały mnie w innym kierunku. Potrzebowałem bodźca, rewolucji, czegoś, co przestawi mnie na właściwy tor i tym kluczowym trybikiem, którego obroty wprowadziły mnie w zupełnie nowy świat i pozwoliły na pozostawienie za sobą tego starego, było Alice in Chains.

Zawdzięczam zapoznanie się z „Alicją w łańcucach” serialowi Supernatural, który swego czasu wyróżniał się naprawdę fantastyczną muzyką (teraz jest z tym i wszystkimi innymi walorami biednie), wśród której moje rozstrojone ucho wychwyciło wyjątkowo zagadkowe, wysokie nucenie i idące za nim chwilę później ciężkie i wolne riffy. Najwyraźniej musiał to być dla mnie mały szok, bo różniło się to od znacznie szybszych kawałków wspomnianej „Mety”, nie wspominając już o Limp Bizkit, które często rozbrzmiewało w moich czterech ścianach. Kilka kliknięć i stuknięć w klawiaturę później miałem już tytuł owej piosenki i zupełnie nieświadomy tego, że będzie ona powodem, dla którego porzucę wszystko to, co do tej pory podziwiałem, zacząłem ją katować.

"Music is the career I'm lucky enough to get paid for" - LS

Po zapoznaniu Was z moją piękną, ckliwą historią, czas przybliżyć Wam tę znacznie mniej pozytywną, pełną artystycznego piękna zbudowanego na życiowym bólu – oto dzieje jednego z moich ulubionych zespołów, a już na pewno numeru jeden w grunge’u – Alice in Chains. Tak, jak w przypadku każdego projektu realizowanego w ramach tego podgatunku rocka alternatywnego, musimy przenieść się do połowy lat osiemdziesiątych, kiedy to w Seattle pierwsze kroki stawiała choćby Nirvana i Soundgarden. Równolegle rozgrywały się losy kilku uczniaków, którzy postanowili przy pomocy glam-metalowego zespołu „Sleze” rozpromować swoje nazwiska. Wśród nich znalazł się niepozorny wokalista Layne Staley, który wtedy, zgodnie z panującymi tendencjami, lubił wciskać się w ciasne, lateksowe wdzianka wzorowane na strojach formacji „Kiss” czy „Motley Crue”.

W roku 1986 przedsięwzięcie zmieniło swoją nazwę na „Alice N’ Chains”, ich wizerunek również ewoluował, bo Staley’a coraz bardziej zaczęły kręcić mocniejsze klimaty, sam przyznawał się, że wyglądało to dosyć zabawnie, gdy glamowy zespół podczas koncertów coverował Slayera.  Praca pod nowym szyldem zakończyła się wraz z rokiem 1987, kiedy to wydano dwa dema, które łącznie zawierały dziewięć kawałków, a członkowie rozeszli się we własne strony. Layne podczas swojej kariery natrafił wtedy na gitarzystę Jerry’ego Cantrella i obydwaj panowie przypadli sobie do gustu na tyle, że postanowili rozpocząć współpracę. Cantrell został poproszony przez Staley’a o to, by zaangażował się w grę w jego funkowej kapeli (która rozpadła się bardzo szybko), a ten zgodził się tylko pod warunkiem, że Layne „użyczy swojego głosu” zespołowi Diamond Lie, w którym byli już Mike Starr i Sean Kinney.

http://tunesforlive.com

Nazwę „Alice in Chains” przyjęli oni już niewiele później i formacja ta skupiła się już tylko na wspólnej grze. Mimo ambiwalentnych opinii o ich twórczości, udało się znaleźć ludzi, którzy daliby im szansę w brutalnym świecie szołbiznesu, dzięki czemu wydali oni dwa dema: "The Treehouse Tapes" oraz "Sweet Alice". Tych kilkanaście utworów pozwoliło AiC na próbę podboju klubów w Seattle i to udawało im się całkiem nieźle, a fani szczególnie entuzjastycznie reagowali na kawałek możliwy do odnalezienia na samym dole artykułu. Potem pozostało im już tylko celować w oficjalny debiut, okraszony wydaniem albumu. Grunt pod zdecydowanie się na taki krok wytwórnia badała za pomocą opublikowania EPki „We Die Young”, na której spotkały się utwór tytułowy, „It Ain’t Like That” i „Killing Yourself” w lipcu roku 1990. Ich przyjęcie było bardzo pozytywne, często można było je usłyszeć w rockowo-metalowych radiach, toteż czym prędzej na półkach sklepowych zaczęto układać krążek „Facelift”.

"Our music's kind of about taking something ugly and making it beautiful" - JC

Znalazły się na nim nowe numery (na przykład „Man in the Box”, „Love, Hate, Love”) przeplatane z tymi, które grano już znacznie wcześniej (jakże tragicznie ironiczne „We Die Young”), a zanim konsumenci jednoznacznie ją docenili, minęło trochę czasu. Jednocześnie „Facelift” był konkretnym manifestem tego, co Alice in Chains ma zamiar za sobą nieść: ich utwory były głównie ciężkie i smutne, co podkreślała kooperacja gitary Cantrella z rozdzierającym głosem Staley’a, a co oddzielało ich kreską od tworzących nieco radośniejszą muzykę kolegów z Seattle. Ta charakterystyka pozwoliła im trafić na bezwzględnie metalową trasę koncertową „Clash of the Titans”, gdzie w roli supportu grali przed Anthraxem, Megadeth i Slayerem. W wyniku zupełnego zbiegu okoliczności, dwa lata po swojej pierwszej płycie postanowili oni wydać minialbum, który zupełnie przeczył wszystkim przesłankom wskazującym na to, że Alice in Chains to zespół metalowy. Na „Sap” znajdowały się więc głównie numery akustyczne, nieco spokojniejsze, których temat zostanie rozwinięty przez muzyków już niedługo. Reakcja fanów na takie odejście od schematów była również pozytywna, cieszyli się oni z różnorodnej działalności grupy.

„Alicja” poszła więc za ciosem i na jesień 1992 roku zakończono szlify nad drugim dziełem, które z czasem okaże się być ich magnum opus zatytułowanym „Dirt”. Na jej łamach zanurzono się jeszcze bardziej w marazm członków zespołu, powodowany głównie narkotykami; „Brud” po brzegi wypełniony jest niepokojącymi kompozycjami, nie ma tam miejsca na promień nadziei. Przygnębi Was więc "Rain When I Die", "Angry Chair", "Sickman" i "Junkhead", a moją drogę do wspaniałej muzyki rockowej otworzył opisywany na samym początku "Rooster". Kiedy spojrzy się na ten pełen muzyczny dekadentyzm przez pryzmat znacznie radośniejszej, porywającej do szalonego tańca, muzyki niemowlęcych lat Alice in Chains, rysuje się jasny obraz ludzi, których psychika została zniszczona przez używki. Przy czym mowa tutaj głównie o wokaliście, któremu w klinikach odwykowych wszyscy lekarze mówili już po imieniu. Seattle w tamtym czasie kwitnęło muzycznymi perłami, czego efektem były najpierw przełomowe albumy Nirvany („Nevermind”), Pearl Jamu („Ten”) i Soundgarden („Badmotorfinger”), a kilka miesięcy później właśnie „Dirt”, którego prasa i fani uznawali za wyjątkowo mroczne i smutne arcydzieło.

http://radio81.pl

Po ponownym odczekaniu okresu dwóch lat, w czasie których zmieniło się nazwisko basisty - Mike Inez zastąpił Mike’a Starra, Alice in Chains zadecydowało, że świat jest gotowy na najnowszą dawkę ich muzyki. „Jar of Flies” był odskocznią od brzmienia elektrycznych gitar, tak samo jak opisywany już „Sap”, nie zabierał on jednak melancholijnej atmosfery, budowanej przez lirykę opisującą niezrozumienie, samotność i ból. Niezwykle przygnębiający jest fakt, że niemalże cały sukces zespołu oparty jest na przykrych doświadczeniach, które zainspirowały ich do tworzenia muzyki. Z losami członków zaczęły utożsamiać się tłumy narkomanów i osób zwyczajnie nieradzących sobie z trudami codziennego życia, ja sam nie jestem w stanie ustalić rozsądnych, liczbowych granic, które określiłyby ile razy szukałem rozwiązania swoich trosk w brzmieniu „Nutshell”. Fani nie byli jedynymi osobami, dzięki którym „Alicja” mogła liczyć na aprobatę – dziennikarze nadwyraz często używali wobec „Słoika much” takich słów jak „wspaniały”, „niesamowity” czy „rewelacyjny” i kto ośmieli się z tym nie zgodzić, będzie musiał stanąć na przeciwko mnie (i tysiącom innych fanów) na ubitym polu.

"I guess I can go anywhere I want. If only I knew where to go"

W międzyczasie Alice in Chains zyskało już miano zespołu światowej klasy, przez co znacznie zwiększyło się zapotrzebowanie na ich koncerty, panowie nie oszczędzali się więc, ruszając w trasę „Down In Your Hole Tour”, podczas której zagrali aż 141 występów na terenach niemal wszystkich kontynentów. W ich czasie wychodziło na wierzch coraz więcej różnic między muzykami, którzy dość mieli ciągłych problemów Staley’a z heroiną, a sygnały niezadowolenia nasilały się z każdym miesiącem. W końcu zdecydowano się na separację i odpoczęcie od siebie nawzajem, a z przerwy każdy skorzystał na swój sposób. Dla Layne’a było to dołączenie do genialnego Mad Season, stworzonego przez gitarzystę Pearl Jamu – Mike’a McCready’ego. Zapoznanie się z „Wake Up”, „I’m Above” czy „River of Deceit” jest dla Was obowiązkowe! Reszta zespołu nie wytrzymała bez siebie zbyt długo i rozpoczęli luźne prace nad nowymi kawałkami, do których wkrótce dołączył wokalista. Członkowie wcale nie czuli się dobrze z tym, że byli zmuszeni do wzięcia oddechu od Alice in Chains, toteż powrót do studia każdy przyjął z zadowoleniem.

Erę Layne’a Staley’a zakończył album, który nazwano zwyczajnie „Alice in Chains”, spotkać można również się z nazwą „Tripod”, nadaną dzięki wizerunkowi trzynogiego psa na okładce, który niektórzy odczytywali jako symbol odsuwania się Layne’a („czwartej nogi”) od zespołu. Był on w pewien sposób kontynuacją nastrojów ukazanych przy pomocy krążka „Dirt”, tym razem ponurą inspiracją poza narkotykowymi fiestami były psujące się relacje między muzykami i problemy, które trzeba było zwyczajnie wykrzyczeć. Postarano się o to w cięższych „Grind” czy „Sludge Factory”, nie zabrakło również miejsca dla typowych dla tych grunge’owych pionierów ballad, do których należy „Heaven Beside You” (opowiadające o rozstaniu Cantrella ze swoją dziewczyną, wobec której nie potrafił dochować wierności mimo ogromnej miłości, jaką ją darzył). Fatalny stan zdrowia Staley’a spowodowany trwającymi problemami z narkotykami, nie pozwolił Alice ruszyć w świat z nową trasą koncertową.

http://rememberlayne.com

Jego kondycji psychicznej i fizycznej na pewno nie poprawiła śmierć wieloletniej partnerki Demri Lary Parrott, którą również trawiły narkotykowe problemy. Ci, którzy ją znali opisywali ją jako niezwykle pogodną i niesamowicie piękną kobietę, której utrata była niepowetowana dla Layne’a i pozwoliła mu na zupełne oddanie się w objęcia depresji i nałogu. Do spotkań członków zespołu dochodziło już coraz rzadziej – wcześniej miało to miejsce podczas wspaniałej sesji „MTV Unplugged” z 1996 roku, dwa lata później nagrano kawałki „Get Born Again” i „Died”, ale nadzieja na ponowną aktywność kapeli była płonna. Najbliższe dwa-trzy lata to okres smutnej wegetacji, zupełnego odcięcia Staley’a od świata, które zakończyły się w tragiczny sposób w roku 2002, kiedy to 19 kwietnia ten fantastyczny wokalista i wrażliwy człowiek, błądzący gdzieś na drodze życia, został znaleziony martwy w swojej posiadłości w Seattle. Oficjalna przyczyna śmierci: przedawkowanie mieszanki różnych narkotyków.

"Drugs [...] won't lead to a fairy-tale life, they lead to suffering" - LS

Świat muzyki był zdruzgotany po tym strasznym wydarzeniu, a swoją opinie o twórczości i postaci samego Staley’a wyrażały znane osobistości: „Wciąż nie wiem, dlaczego on wybrał tę drogę... gość z takim talentem” – mówił James Hetfield, „Nie miał dość siły, aby się z tego pozbierać” – komentował Phil Anselmo, a wizerunek kolegi z zespołu najlepiej podsumował sam Cantrell – „To był piękny człowiek, wspaniała osobowość, miał wielkie poczucie humoru, był bardzo utalentowany. Poznaliśmy się już jako mali chłopcy. Był moim drogim przyjacielem”. Osobiście uważam brak tego wokalisty wśród żywych za najbardziej bolesną stratę, jaką poniósł mój muzyczny świat i wiem, że nigdy nie będę w stanie zapomnieć brzmienia jego głosu. Nieprawdopodobny.

Przez wiele lat nikt z Alice in Chains nie był w stanie pozbierać się, a co dopiero myśleć o graniu czegokolwiek bez widoku Layne’a, opierającego się całą swoją - wydawałoby się, niewielką - siłą o mikrofon, w roku 2005 zaczęły się jednak pojawiać jakieś nieśmiałe sygnały, że może nie wszystko jest pogrzebane. Pozostali członkowie formacji zaczęli koncertować z gościnnymi występami różnych panów, do których należał choćby Phil Anselmo, a na pełną reaktywację zdecydowano się w roku 2008, kiedy Alice z Williamem DuVallem, na którym ciążyła ogromna odpowiedzialność nie spieprzenia roboty jako ktoś, kto przychodzi w miejsce legendy, wkroczyło do studia. Efektem tego posiedzenia był album „Black Gives Way To Blue”, który spełnił wszystkie oczekiwania, jakie można by mieć wobec zespołu po takich roszadach. Nie było więc mowy o tym, że nowy wokalista zupełnie przewraca koncepcję „dinozaurów” na drugą stronę, przejmuje inicjatywę i wyczynia cyrki; DuVall pojawia się na nim bardziej jako wokalny partner Cantrella. Osobiście przyklasnę obecności na płytce szczególnie takich kawałków jak „Private Hell”, „Your Decision” i „Check My Brain”.

Od tamtego czasu panowie rozhulali się na dobre, wydając w zeszłym roku drugi krążek „The Devil Put Dinosaurs Here” (przyzwoite „Voices”, „Hollow”, „Stone” i „Scalpel”), a w międzyczasie grając całą masę koncertów (w tym roku będzie można zobaczyć ich na festiwalu Sonisphere w Warszawie, podczas którego zagrają przed Metallicą). Pozbyć się poczucia, że Layne był zbyt istotną częścią zespołu, aby kontynuować działalność bez niego, jest jednak wyjątkowo ciężko i mimo taryfy ulgowej wobec DuValla, nigdy nie osiągnie on tej skali głosu, jaką zachwycał Staley. Wpływ, jaki wywarł on na twórczość wielu szanowanych zespołów jest tak rozległy, że aż nie do określenia, to samo można zaś powiedzieć o Cantrellu, który wciąż stanowi o sile Alice in Chains, przypominając światu o istnieniu tej niegdysiejszej supergrupy.  

Pilar
21 maja 2014 - 18:20