Najlepsze albumy roku 2014. Yeah. - fsm - 17 grudnia 2014

Najlepsze albumy roku 2014. Yeah.

Jak co roku będziemy podsumowywać. Tzn. ja na pewno będę. Znów zaczynam od listy najlepszych albumów, bo już nic więcej ciekawego na pewno się nie pojawi, a całej masy ewentualnych płytowych braków i tak nie zdążę nadrobić w najbliższym czasie. W 2014 roku pojawiło się mnóstwo ciekawych albumów, z których sporo (mam nadzieję) trafiło na poniższą listę - jest trochę niespodzianek, jest trochę pewniaków, są gitary i darcie ryja, jest elektronika i jest gatunkowy mezalians. Całość tworzy interesującą mieszankę i całkiem niezły punkt wyjścia do poznawania tego, czego być może jeszcze nie mieliście okazji posłuchać.

Oni tam są poniżej. Prawie same chłopaki. Ale nuda.

W tym roku rezygnuję ze zbędnego wodolejstwa i dodatkowych akapitów. Poniżej znajdziecie tylko opisy tych najfajniejszych płyt, a kolejność prezentacji będzie chronologiczna w kwestii ich debiutowania na rynku. Zapraszam.

Crosses

Crosses

To mogła być płyta roku, ale 2/3 zawartości poznaliśmy dobre kilka lat wcześniej - dwie EPki po 5 utworów każda pojawiły się już w 2011 i 2012 roku. Długo oczekiwana (także przeze mnie, bo wszystko, co ostatnio robi Chino z Deftonesów jest warte uwagi) trzecia płytka stała się w tym roku pełnoprawnym albumem, ale nowych kawałków było jedynie 5. Poza tym to bardzo ciekawe połączenie elektroniki, gitar, nastrojowego wokalu i różnorakich sampli wydanych jako jeden, godzinny album, sprawdzało się nieco gorzej, niż jako osobne, krótkie wydawnictwa. Innymi słowy - wywalić ze 2-3 kawałki i mamy prawdziwą petardę. A tak to jest "tylko" bardzo dobrze. [czytaj]

Chevelle

La Gargola

Chevelle na rynku istnieje od dawna i bez wątpienia ma sporo fanów. Do tej pory nie zwracałem na nich większej uwagi, ale tegoroczna premiera La Gargoli dramatycznie zmieniła moje nastawienie. To kapitalny, mocny, drapieżny album mający w sobie trochę Toola (Take out the Gunman), trochę NIN (Jawbreaker), a trochę wybuchowego naparzania we własnym stylu (An Island). Chevelle to trio, ale grają jak sto tysięcy demonów - z miłą chęcią potraktowałem La Gargolę jako furtkę do dokładniejszego zapoznania się z katalogiem ich twórczości i nie żałuję. Fajny zespół, a ich tegoroczny krążek to dla mnie prawdziwe odkrycie.

Losers

...And So We Shall Never Part

Kolejna niespodzianka - oto album polecony mi przez Spotify (czasami aplikacja umie dobrać rzeczy zgadzające się z mym gustem, a innym razem proponuje Nickelback :/). Posłuchałem go bez jakiejkolwiek wiedzy o zespole i okazało się, że jest naprawdę dobrze. Może ...And So We Shall Never Part nie jest płytą bez wad i ze dwa-trzy utwory nie robią mi zupełnie nic, ale reszta jest czymś, na co powinni zwrócić uwagę fani Massive Attack, Prodigy, Pendulum i innych grup łączących mnóstwo elektroniki z garścią żywych instrumentów (w szczególności gitar). Najlepsze na albumie dostaje się na samym początku - przerobiony w tym roku starszy utwór grupy daje miłego kopniaka w zadek.

Linkin Park

The Hunting Party

Tak, tak. Plastikowi chłopcy i boysband udający, że gra rocka. Tymczasem The Hunting Party, choć dalekie od ideału, ma swoje naprawdę świetne momenty i dużo czasu spędziłem w tym roku z ta płytą. Po mniej lub bardziej udanych eksperymentach z elektroniką, panowie wrócili do gitarowego hałasu. Nie czułem w tym fałszu, ani skoku na kasę, tylko szczerą chęć pokrzyczenia. Za Keys to the Kingdom, Guilty All the Same, A Line in the Sand i - przede wszystkim! - Rebellion nowy Linkin Park zasłużył sobie na wygodne miejsce na tej liście. [czytaj]

Kasabian

48:13

Kasabian też lubię. Od niedawna, bez natychmiastowego rozpoznawania starszych utworów, ale lubię i chętnie obejrzę ich kiedyś na żywo. 48:13 to pierwszy ich album, na który czekałem w pełni świadomie, szukając informacji, słuchając singli - być może to wpływa na pozytywny odbiór tej płyty. Bo na każdym albumie chłopaki mają coś, co mi się bardzo podoba - tutaj jest to energetyczne Bumblebeee, wcale-nie-za-długi Treat czy mający w sobie leciuteńkie echa NIN (pod koniec, jak zrobi się głośniej) Explodes. Jest trochę zapchajdziur, ale ogólne wrażenie jest takie: no kurcze, fajny album. Wesoły. Energetyczny. Przyjemny. Takich pochwał, jakie Kasabian zebrał za Velociraptor! tutaj nie zaoferuję, ale i tak warto spróbować.

Royal Blood

Royal Blood

A to polecił kolega i trafił. Tzn. w zdecydowanej większości trafił, bo na debiutanckim albumie tego brytyjskiego duetu (dwóch młodziaków: perkusja i bas, a nie gitara elektryczna - kto by pomyślał, bo brzmi jak elektryk) jest jeden kawałek, który jest skórą zdartą z wszystkiego, go zrobił Jack White (Loose Change). To powoduje, że brzmi gorzej od pozostałych piosenek - tam inspiracja Black Keys, QOTSA czy White Stripes jest wyraźna, ale jednak Royal Blood dają sporo od siebie i wszystko brzmi bardzo smacznie. Szczególnie otwierający całą płytę Out of the Black. Potężny cios! Sam album jest niestety dosyć krótki i brakuje mu wyraźnego zakończenia, ale bardzo dobrze wróży na przyszłość.

Tricky

Adrian Thaws

Massive Attack to jeden z moich ulubionych zespołów i twórczość sygnowana tym logo kręci mnie dużo bardziej, niż solowe dokonania Tricky'ego. Co nie zmienia faktu, że jego płyty zawsze sprawdzam i czasami okazuje się, że są tak dobre, jak Adrian Thaws. Po nieco nudnym i za długim False Idols z zeszłego roku, pan Adrian zakasał rękawy i zaoferował materiał krótki, treściwy i doskonale bujający (co prawda po swojemu smęci nieco, ale tutaj jakoś to pasuje). Są świetne podkłady, są gitary, jest masa gości i efekt końcowy bardzo przypadł mi do gustu. Warto zwrócić uwagę na Niccotine Love i Why Don't You. Podobno Tricky macza paluchy w produkcji nowego albumu Massive Attack - jeśli odnajdę tam nieco tej kreatywności, to będzie super.

Curly Heads

Ruby Dress Skinny Dog

Niespodzianka. I to jaka! Wypromowany prez X-Factor Dawid Podsiadło, sygnujący swym nazwiskiem inteligentny i doceniony pop, potraktował swoją sławę jako doskonały mechanizm do wypromowania zespołu, który w liceum założył z kolegami. Zespołu rockowego, hałasującego, nowoczesnego i świeżego - czyli takiego, któremu warto poświęcić przynajmniej ten krótki akapit (choć zasługują na więcej). Ruby Dress Skinny Dog jest dobrze wyprodukowaną, krótką (ale dzięki temu nie ma tu miejsca na nudę i niepotrzebne utwory) zadziorną i bardzo nowoczesną płytą. Singlowe Reconcile jest zacnym wprowadzeniem do twórczości Curly Heads, ale prawdziwe czary dzieją się w Burning Down i Synthlove. Love!

Slipknot

.5: The Gray Chapter

Fani długo czekali, przeszkód było mnóstwo, ale Slipknot wyszedł z tego zwycięsko. Naznaczona bólem po stracie kumpla ekipa stworzyła kompletną, przemyślaną, metalową paczkę, która w udany sposób łączy "przebojowość" mojego ukochanego Vol. 3 z agresją znaną z Iowy i Slipknot. Ortodoksi headbangingu i mrocznego darcia ryja niekoniecznie będą zachwyceni, ale jako przejaw głośnego mainstreamu The Gray Chapter sprawdza się wyśmienicie. Poza tym Corey Taylor jest dla mnie (póki co) wystarczającym wyznacznikiem jakości danego albumu/piosenki. [czytaj]

Fisz Emade Tworzywo

Mamut

Drugi polski akcent wśród najlepszych albumów tego roku należy do braci Waglewskich i ich współpracowników. Mógłbym rzec, że "Z hip-hopu to ja lubię Fisza", ale zarówno Fisz, jak i Emade, od dłuższego czasu mają coraz mniej wspólnego z rapowaniem i hip-hopowaniem. Każde nowe wcielenie tego muzycznego tworu (czy to jako Fisz, czy jako Fisz Emade, czy jako Tworzywo sztuczne, czy też jako Fisz Emade Tworzywo - zdecydujcie się w końcu!) proponuje coś nowego, coś ciekawego, coś wykraczającego poza jeden gatunek. Mamut jest dokładnie taki - łączy nieco rapu z bluesem, trip-hopem i mnóstwem śpiewania. To naprawdę świetny album, który dodatkowo zyskuje w wersji na żywo. [czytaj]

Foo Fighters

Sonic Highways

Miało być najlepiej, a jest tylko dobrze. Sonic Highways to bardzo ambitny projekt Dave Grohla i kolegów uświetniający dwudziestolecie istnienia Foo Fighters. Prawie concept album nagrywany w ośmiu różnych miastach istotnych dla rozwoju muzyki w USA (i nie tylko) i osiem utworów mających uchwycić wyjątkową magię różnych stylów składających się na niezwykle pojemny wór z muzyką rockową. I w kilku miejscach się udało - Outside czy singlowy Something From Nothing są rewelacyjne, ale miejscami całość się trochę rozłazi (choć dzięki serialowi wydaje się nieco lepsza). Najważniejsze jest chyba to, że Sonic Highways w HBO są lepsze, niż Sonic Highways na CD - tym niemniej dużo czasu z muzyką FF spędziłem, więc wyróżnienie. [czytaj]

The Smashing Pumpkins

Monuments to an Elegy

Ostatnia wyróżniona pozycja na liście znalazła się tam rzutem na taśmę. The Smashing Pumpkins to taki dziwny zespół - giganci rocka w latach 90-tych, eksperymentowali na przełomie stuleci, po czym wyparowali, aż Billy Corgan postanowił wskrzesić markę (bo zespół był już inny) w 2007 roku. Monuments to an Elegy to króciutka płytka będąca połową większej części (Day for Night ma się pojawić w przyszłym roku), która wzięła mnie z zaskoczenia, bo daleko mi do bycia fanem Pumpkinsów. Tymczasem gitarowe, ale popowe piosenki naprawdę mi się spodobały i chętnie do nich sięgam. Tiberius i One for All są dobre, są najlepsze, ale reszta (poza okrutnie złym Run 2 Me - udajmy, że go tu nie ma) też się podoba. Dobry z małym plusem, siadaj Billy.


Tyle w kwestii wyjaśniania dlaczego, ale jeśli musiałbym wybrać 3 najlepsze albumy w tym roku, to obecność (podyktowana tylko i wyłącznie radochą płynącą z słuchania, bez zagłębiania się w technikalia, kompozycje czy kontekst) na podium - bez wskazywania kolejności - jest taka:

Chevelle - La Gargola

Curly Heads - Ruby Dress Skinny Dog

Slipknot - .5: The Gray Chapter


Ta kreska oddziela płyty najlepsze od tych prawie-najlepszych, fajnych, niezłych. Dlatego o nich dużo krócej, ale chcę wspomnieć, bo jednak na to zasługują na ułamek uwagi.

Triggerfinger - By Absence of the Sun

Gorsza, niż się spodziewałem, ale nadal miło się sącząca dawka belgijskiego rocka uprzyjemniła mi część wiosny. Szczególnie ten utwór. [czytaj]

Brody Dalle - Diploid Love

Było The Distillers, było Spinerette, czas na solowy występ - drapieżny damski wokal, brudne gitary i nieco psychozy brzmią dobrze (także w formie walczyka)! [czytaj]

The Afghan Whigs - Do to the Beast

Starzy wyjadacze, którzy nigdy nie byli mi bliscy, ale ta nowa - wydana po 16 latach przerwy! - płyta spodobała mi się. Matamoros jest absolutnie prześwietnym utworem.

Archive - Axiom

Lubię Archive i nawet jeśli Axiom daleki jest od ich najlepszych dokonań, to jednak ma zacne momenty i był w tym roku przesłuchiwany mnóstwo razy. [czytaj]

Lecter - Wydostać

Polska atakuje! Nie wiem, kto w Lecterze gra i w sumie mnie to nie interesuje - ważne, że gitarowe granie w udany sposób łączy się z elektroniką i daje coś innego, ale jednocześnie znajomego. Sprawdźcie to.

Clock Machine - Greatest Hits

Kolejni zdolni gówniarze znad Wisły - kwartet grający klasyczne rockowe kawałki z wokalem należącym do przepitego czterdziestolatka zaklętego w dwudziestoletnim ciele. Słyszę tu echa Pearl Jam, ale pewnie się nie znam.

Mama Selita - Materialiści

Wesoła ekipa nagrała (miejscami) wesołą płytę, gdzie pasja do gitarowego, garażowego hałasowania łączy się z tekstowymi połamańcami w rapowym klimacie. Za Kolegów - high five! [czytaj]

Dr Misio - Pogo

Arek Jakubik to świetny aktor, ale przede wszystkim świetny głos. Także w wydaniu rockowym - po Młodych czas na Pogo, z którym się jeszcze nie osłuchałem, ale już mi się podoba.

Emigrate - Silent So Long

Rammstein pauzuje, więc Emigrate to "next best thing", nawet jeśli druga płyta tego składu jest wyraźnie inna od dokonań macierzystej kapeli Richarda Kruspe. Dużo gości na Silent So Long zapewnia różnorodność, a numery z Mansonem i Peaches są wyśmienite.


PS A Afromental to zespół, którego nawet da się słuchać - Mental House to krok w dobrą stronę i ciekawy jestem, gdzie się chłopaki znajdą się za kilka lat. Nigdy bym się nie spodziewał, że to napiszę.

Drugi PS To poniżej wygenerował mi Spotify na podsumowanie roku. Dzielę się, bo to fajna prezentacja jest.

fsm
17 grudnia 2014 - 20:30