Nie jestem fanem internetowych miniseriali. Zapytany, nie potrafiłbym wymienić żadnego tytułu, choć wiem, że istnieją takie, które swoich wiernych fanów liczą w setkach tysięcy, jeśli nie w milionach. Zawsze preferowałem seriale na większym ekranie, bawiące dłużej niż kilka minut, do których można zasiąść z zapasem żywności i spędzić przyjemnie podwójnie sytą godzinę. To się jednak zmieniło w momencie, w którym trafiłem na web-serię pt. Fallout: Nuka Break. I dałem się porwać przygodom Twiga i ferajny.
Przeważnie mam tak, że pomiędzy sycącym obiadem a obfitą kolacją lubię sobie skubnąć coś szybkiego – a to jakiś budyń, a to kawałek ciasta, a to skromną kanapeczkę. I choć niestrudzeni w przychylaniu nam nieba amerykańscy naukowcy udowadniają (czy istnieje coś, czego nie są w stanie udowodnić – za odpowiednią opłatą, ma się rozumieć?), że takie podjadanie jest niezdrowe, to jednak każdy chyba przyzna, iż małe co nieco przed kolacją to przyjemność wielka. Przy tym, odpowiednio dawkowana, pozwala przygotować się na późniejsze rarytasy.
No dobra Hermicku, ale czemu o tym piszesz? Ponieważ podobnie jest z planszówkami. Po długiej, wyczerpującej grze, gdy wieczór jeszcze młody, czasu sporo i można „pyknąć” w kolejną, trzeba dać sobie odetchnąć. Wtedy na naszym stole lądują właśnie gry-przerywniki: krótkie, szybkie, proste a przy tym niesamowicie grywalne, wciągające i bawiące w sposób zupełnie niespodziewany. Brzmi intrygująco? Zapraszam dalej.
Siedem Królestw poznałem dokładnie, z bliska – wdychałem pył pól bitewnych, próbowałem rozkazami przekrzyczeć wrzask piechoty, tętent konnicy i jazgot stali. Byłem też na dworach, knując spiski i zdrady w migotliwym blasku świec, zawierając sojusze na bankietach i sprzedając przyjaciół w zamian za poparcie w kampanii wojennej. Wreszcie widziałem go jako Senior Domu, próbujący zapewnić swoim prowincjom równowagę, dbający o zaopatrzenie, a jednocześnie rządzący nimi silną ręką i mocą suwerennego władcy. Takim odebrałem ten świat, takim go zapamiętałem i do takiego co jakiś czas tęsknię i wzdycham…
Mówili mi po latach – gdy mój syn od dawna już mądrze zarządzał włościami, a ja, jako stary maester, grzałem stopy przy kominku i coraz częściej sięgałem po mleko makowe – że to wszystko, cośmy przeżyli zostało spisane przez męża słusznej postury o zagadkowych inicjałach GRRM. W istocie, czytałem jego opowieść... a raczej jego wersję. Może rzeczywiście jestem już stary, słabo słyszę i wspinanie się na wieżę w warowni sprawia mi trudności, ale umysł mam sprawny a pamięć dobrą. I zapamiętałem wszystko zupełnie inaczej...
Jak już się napisało Wstępniak i powiedziało A, to wypadałoby powiedzieć też B. Na pierwszy ogień pójdzie temat, który od długiego już czasu krąży wśród graczy, spędzając wielu sen z powiek, niektórych doprowadzając do szewskiej pasji, a innych z kolei ledwie do wzruszenia ramionami. Chodzi o współczesne gry i problem postawiony w taki sposób: „Dlaczego nie są one takie (dobre/wciągające/klimatyczne/rozbudowane itd.) jak gry dawne?” Ponieważ sporo już o tym napisano, postanowiłem włączyć się w ten wielogłos, by przedstawić punkt widzenia, który nieczęsto zdarzało mi się obserwować.
Witam serdecznie, kłaniam się w pas. Tu Hermick, w jednosylabowym skrócie Herm, czyli najbardziej zwariowany, złośliwy, dożarty i ironiczny gracz, jakiego nosiła Ziemia, Śródziemie, Azeroth, Pandora i cała masa innych światów.
Witam całą okoliczną społeczność graczy na nowym blogu poświęconym naszemu ulubionemu zajęciu, jakim jest rozkoszne, radosne i upojne giercowanie w przeróżne tytuły. Przygotujcie się na coś, czego do tej pory nie było, czyli podróż z Hermickiem przez jego zorane myśli, porąbane przygody, odmienne stany świadomości, poplątane synapsy... no i naturalnie gry, którymi się bawi. Co tu będzie można znaleźć? Czytajcie dalej.