'Znowu nie mam w co grać' czyli o tym jak zepsuć sobie dobrą grę - Awe - 22 czerwca 2014

"Znowu nie mam w co grać", czyli o tym jak zepsuć sobie dobrą grę

Właśnie trwa kolejna letnia wyprzedaż na Steamie. Miłościwie nam panujący król Gabe N. po raz kolejny łechta nas w okolicach kieszeni, a u twórców Internetowych memów do łask chwilowo powrócił trzeci Half-Life (czyli ten, którego premiera ma zwiastować rychły koniec świata). Ale Gabe nie ma tutaj monopolu. Swoje własne letnie targowisko ofert prowadzi też nasz, aspirujący do miana jedynego anty-systemowego systemu do gier, rodzimy GOG. Kontrastowo, obrzydliwie systemowy Origin rozdaje gry za darmo (nie tak dawno do ustrzelenia był trzeci Battlefield). Nie wspominając już o Humble Bundle, na którym bonanza trwa w zasadzie przez cały rok. A wszystko w imię szczytnej idei gier sprzedawanych za równowartość Cheeseburgera. Nie mam absolutnie nic przeciwko i to niezależnie od tego czy król Gabe poluje na moje względy czy na mój portfel. Jednak mam przy tym okazję do ponownego odniesienia się do poważnego problemu trapiącego liczny odsetek współczesnej społeczności Graczy. No bo przecież, do jasnej cholery, znowu nie mamy w co grać!

Na dobrą sprawę nie powinno mnie interesować jak ktoś podchodzi do kwestii kupowania (choć w niektórych wypadkach trafniejsze byłoby określenie „zdobywania”) gier i w jaki sposób ma zamiar te zakupy konsumować. Cudze pieniądze, cudza sprawa. Jeżeli ktoś ma zamiar przeznaczać własne oszczędności na kolekcję otwieraczy do puszek to ciężko doszukiwać się w tym czegoś zdrożnego. A zresztą ktoś inny może mieć na tyle duże dochody, że kupienie co miesiąc pięciu nowych gier po Empikowych stawkach nie stanowić nawet będzie odczuwalnej różnicy. Też dobrze. Pieniądze są przecież od tego aby je wydawać. Widzę natomiast pewien problem w momencie, kiedy zestawiam rosnącą konsumpcję z trwale narastającymi nastrojami rozczarowania i zniechęcenia wobec naszej branży. Konsumpcję, która w ostatnich latach wydaje się wzrastać na paliwie dystrybucji cyfrowej oraz dzięki przeżywającemu swój renesans segmentowi gier niezależnych. Przypominają mi się przy tej okazji spontaniczne i partyzanckie wczesne lata dziewięćdziesiąte. W Polsce nie istniała wówczas jeszcze nawet ustawa o ochronie praw autorskich zatem entuzjaści joysticków całkowicie legalnie wymieniali się czym popadnie w ilościach hurtowych. Nie liczyła się jakość, liczyła się ilość. Mówimy jednak o czasie gdy obowiązywała nieco inna skala. Przemysł gier nie był jeszcze na poziomie dzisiejszego giganta rywalizującego przychodami z Hollywoodem. Dla co bardziej ogarniętych osobników temat „posiadania wszystkiego” wówczas jawił się jeszcze w realnych barwach. Nawet dla mnie samego chyba łatwiejsze byłoby skomponowanie listy gier na Amigę wydanych w latach 1990-1995, których NIE odpaliłem na swoim sprzęcie niż tych, w które choć przez chwilę zagrałem. Gier jednak wydawanych było wtedy znacznie mniej, a sporą część z nich dawało się w zasadzie przejść w kilka godzin. Wszystko to jeszcze jakoś trzymało się kupy.

Przestało się to jednak kalkulować gdzieś pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Branża rosła z roku na rok. Nie tylko ilościowo ale też jakościowo. Co raz więcej gier do ogrania i co raz więcej z nich potrafiących dostarczyć rozrywki na wiele godzin. Problem piractwa był jeszcze w tamtym okresie bardzo odczuwalny. Problem, który z mojego punktu widzenia nie był wyłącznie zagadnieniem natury moralno-prawnej. Pamiętam dobrze kiedy poprosiłem znajomego sąsiada by pożyczył mi na kilka dni jakąś niezłą grę na Playstation. Akurat czekał mnie nieplanowany nadmiar wolnego czasu. Uczynny sąsiad następnego dnia zjawił się z reklamówką wypełnioną może z setką stłamszonych luzem płyt CD (w mało limitowanej edycji stadionowej rzecz jasna). Przypomina mi się to uczucie żalu z powodu tego, jak potraktowana została znajdująca się na tych płytach cyfrowa zawartość. Leżały przede mną potencjalne setki czy nawet tysiące godzin spędzone na wirtualnej zabawie. Potencjalne i w efekcie czysto teoretyczne. Doskonale wiedziałem, że w najlepszym wypadku przez najbliższe kilka dni będę bawił się w żonglerkę płytami i większości z tych gier nie poświęcę nawet ułamka przynależnej im uwagi. Nie tylko okradałem w ten sposób pracujących nad tymi grami autorów. Okradałem też samego siebie z przyjemności, jaka może płynąć ze zgłębiania meandrów dobrze zrobionej gry.

Tym sposobem te kilkanaście lat temu porzuciłem raz na zawsze obóz stadionowych kupców i bukanierów z Rusi. Nie tyle poruszony ciężka dolą grabionego z chleba Johna Carmacka i jemu podobnych ale powodowany prostą i egoistyczną świadomością wyrządzania krzywdy własnemu hobby i przez to samemu sobie. Dzięki temu posunięciu z czasem gry przestały kojarzyć mi się z rozrzuconą po podłodze stertą poplamionych keczupem płyt CD. Zaczęły zaś kojarzyć się ze świadomym wyborem i swego rodzaju inwestycją w swój wolny czas. Inwestycje mają to do siebie, że powinny być przemyślane. Lokowane środków na chybił-trafił częściej niż rzadziej prowadzi do katastrofy. Zacząłem więc inwestować i bardzo szybko przekonałem się, że ponownie nauczyłem się doceniać gry komputerowe. Doceniać za te wszystkie elementy, które stają się namacalne dopiero po pewnych czasie obcowania z danym produktem. Doceniać za ciekawie rozwinięte historie. Za kunszt autorów zaangażowanych w modelowanie rozległych map. Za ciekawe schematy rozwoju postaci czy za pobudzającą zmysły ścieżkę muzyczną. Czyli za to wszystko czego nie dotkniemy i nie poczujemy gdy goni nas przepastna lista 100 kolejnych gier do „sprawdzenia”. Sprawdzenia na zasadzie „a może ta godzina będzie lepsza od tej poprzedniej godziny?”. Ile razy na serwisie Metacritics natrafiłem na oceny użytkowników w rodzaju: „Nie odpaliła mi się w ogóle. Instalator jest z***. Kolejny skok na kasę! 0/10!”? Nie raz i nie dwa. Takich „recenzji” są setki. Tysiące. Rozumiem jednak skłonność do wystawiania lekką ręką tego typu ocen jeżeli w głowie „recenzenta” cały czas majaczy wizja kolejnych czterech tuzinów gier dostępnych od ręki na Steamie po trzy dolary za sztukę. A może jakiś pakiecik ośmiu gier za dyszkę? Czemu nie? Połowy z tych gier pewnie potem delikwent nawet nie odpali, a druga połowa otrzyma szczodre skumulowane pięć godzin na zaprezentowanie swoich walorów. Na więcej nie starczy bo przecież właśnie ruszyła weekendowa promocja na GOG-u! Czy stało się coś złego? Przecież to tylko marne dziesięć dolarów, dla konsumenta z Zachodu kwota śmiesznie mała. Otóż moim zdaniem stało się. Nie chodzi o aspekt finansowy. Zbyt prosty i masowy dostęp do danego dobra powoduje, że dobro to dramatycznie traci na wartości. ABC ekonomii. Bogaci i sławni panowie ze sfery show-biznesu żonglują partnerkami klasy AAA w tempie za jakim nie nadążają czasami nawet bywalcy Pudelka. Każda z tych partnerek nawet przez same walory estetyczne byłaby dla Kowalskiego boginią cnót wszelakich, za którą warto byłoby się nawet tu i ówdzie pokroić. Prosty relatywistyczny mechanizm, który działa w wielu dziedzinach życia, także w naszym zaściankowym światku gier komputerowych.

Dla własnego dobra trzeba pogodzić się z prostym faktem dyktowanym skalą dzisiejszej branży gier. Nie zagramy we wszystko. Ba, nie zdołamy nawet ogarnąć w całości biblioteki gier wyłącznie dobrych. Prawda jest taka, że oferta dostępna obecnie na dużych platformach dystrybucji cyfrowej powinna każdemu z nas wystarczyć do końca życia. To nie są czasy garażowej produkcji ciągniętej przez garstkę zapaleńców. Gier wydawanych jest teraz tyle, że o większości z nich przeciętny Gracz nawet nie usłyszy. I to nie licząc nawet przepastnej i super-taniej oferty gier niezależnych. Skazana na porażkę próba nadążenia za tym tsunami grozi zatraceniem się w spirali powierzchowności. Ile jest tytułów, które poprzez ten owczy pęd nigdy nie mają szansy ukazać swoich walorów? Wydany dopiero co „Watch Dogs? Przecież to nie next-gen! Gra nie powaliła mnie grafiką po obejrzeniu pierwszego filmiku i rozegraniu dwóch misji. Następna! Bioshock? Strzelanie było lepsze w Call of Duty, a klimat jakiś dziwny. Kij z fabułą, następna! Wiedźmin 2? Było na Steamie za 3 dolary, kupiłem, ale trochę mi tnie grafika, a muszę jeszcze sprawdzić te cztery kolejne gierki z przeceny więc pewnie nigdy więcej nie odpalę. Następna!”. Podkoloryzowana przesada? Nic podobnego! Z życia wzięte przykłady. Oczywiście nie ma co generalizować, bo każda z tych gier znajduje szerokie grono lojalnych odbiorców. Ale zjawisko istnieje i mam wrażenie, że z roku na rok przybiera na sile. Zerkam na profile swoich znajomych na Steamie. Pan X, gracz dosyć hardcorowy. Biblioteka ponad 200 gier. Z tego 21 tytułów z nabitą liczbą minimum 10 godzin. Zakładam, że mocno pokrywa się to z listą gier, które polega przeszedł. Reszta oscyluje w granicach 2-3 godzin - jedna sesja. Pan B. Biblioteka około 175 gier. Z tego 5 z ponad 10-godzinnym stażem. Z całości ukończonych nie więcej niż 10. Pan C, około 150 gier. Z tego 12 przez 10 lub więcej godzin. Rodzynki? Dragon Age Origins – 80 minut, Bioshock Infinite – 40 minut, Deus Ex: Human Revolution – niecała godzina. Ten sam pan C dwa dni temu kupił 11 nowych gier na trwającej wyprzedaży Steam. Jako gracz z zamiłowania, czytam i płaczę.

Akurat w tych konkretnych przypadkach jestem całkowicie pewien, że nie popełniam błędu przy interpretowania statystyk. W sumie może nie byłoby w tym nic złego jeżeli ktoś przechodzi okres wyrastania z gier. Nie dotyka on wszystkich, ale duża część Graczy dochodzi na pewnym etapie życia do tego momentu. W takim jednak wypadku żadne schematy i metody traktowania gier nie zmienią stanu rzeczy. Wypalony osobnik musi zająć się czymś innym, c'est la vie. Istnieje natomiast spora grupa nadal aktywnych miłośników spędzaniu czasu z padem czy myszką w ręku, którzy wilczą konsumpcją wyrządzają sobie szkodę. Na własne życzenie stawiają się pod ścianą z napisem „nie mam w co grać”. Jakby grzechem była świadomość, że nie kupię tej gorącej nowości w dniu premiery. Jakby grzechem było nie posiadanie w swej kolekcji każdego tytuły, który dostał co najmniej „ósemkę” na Gamespocie. Nie tak dawno natknąłem się na komentarz pod tekstem na jednym z popularnych blogów o grach. Z grubsza wniosek, który mnie w tym wypadku zaintrygował można by streścić słowami: „kogo interesuje granie w starego rupiecia (chodziło o grę sprzed raptem 8 miesięcy!), liczą się nowości!”. Czyli od nowości do nowości. Dziś ma premierę gra A, którą pojutrze porzucimy dla gry B (wszakże premiera!), a potem całość szlag trafi gdyż ruszy promocja na Humble Bundle. Do raz porzuconej gry w większości wypadków takie osoby nie wracają. Efekt? Po dwóch tygodniach „nie będzie w co grać”. No chyba, że znowu kupimy tuzin gier na Steamie. Tylko czy z każdym kolejnym tuzinem nie będziemy co raz bardziej pogrążać w tym wyścigu donikąd? Aż w końcu przestaniemy umieć doceniać dobre gry? I to na własne życzenie?

Tak się składa, że niecały miesiąc temu przeszedłem Bioshock Infinite. Grę jak się okazało wybitną. Grę na którą nie miałem czasu w okresie jej premiery ponad rok temu. Dokonałem wówczas świadomego wyboru i zainwestowałem swój wolny czas w inny tytuł. Czy gdybym rozpoczął granie w Infinite w tamtym czasie i po dwóch dniach zdecydował się odstawić go na półkę na rzecz Tomb Raidera czy dodatku do Starcrafta, zyskałbym coś dzięki „byciu na czasie”? Do tytułu zapewne nigdy bym już nie powrócił i straciłbym pieczołowicie i z sercem zbudowaną historię. Gra nigdy nie dostałaby u mnie prawdziwej szansy, bo goniłyby mnie kolejne terminy i kolejne premiery. Jasne, że być może dzięki temu „zapoznałbym” się w większą ilością tytułów. Ale co z tego, skoro większość tych tytułów nie miałaby nawet okazji mnie porwać? Co więcej, dużo szybciej postawiłbym się w sytuacji, w której teoretycznie wszystko już widziałem i wszystko już słyszałem. Byłaby to rzecz jasna tylko ułuda, bo zwyczajnie nie da się ocenić czy poznać gry po spędzeniu z nią dwóch godzin. Po prostu się nie da (nie liczę intencjonalnych fraszek pokroju świetnego skądinąd Brothers: A Tale of Two Sons). Dużo bardziej zdrowym podejściem wydaje mi się być wspomniany już model inwestycyjny. Poddaję pod rozwagę w jaki tytuł zagram w następnej kolejności i dlaczego. Po rozpoczęciu zabawy nie przerywam jej przynajmniej do momentu ukończenia części fabularnej o ile taka istnieje. Jeżeli gra wyjątkowo mi się spodoba zawsze mogę postawić na ponowne przejście np. inną postacią albo pozbierać dodatkowe achievementy. Nawet jeżeli w międzyczasie pojawiła się inna warta uwagi propozycja w którą koniecznie chcę zagrać, nie muszę odstawiać natychmiast tej poprzedniej. Dobra gra nie ucieknie, mogę zagrać w nią kilka tygodni później i będzie ona wówczas równie dobra (pomijam nawet fakt, że jeżeli szykowała się jakaś ważna premiera, mogłem już przed faktem uwzględnić ją w swoich planach). Taki świadomy i podparty namysłem wybór w dużym stopniu eliminuje ryzyko wpakowania się w coś, czego przejście stanowiłoby dla nas mękę. Coś co z drugiej strony jest całkiem realnym ryzykiem gdy kupujemy wszystko co nowe i/lub wszystko co krzyczy nagłówkiem o promocji. Jasne, że można się czasem ze swoim wyborem strasznie pomylić. Ale nawet takie incydentalne przypadki można potraktować jako dobrą lekcję na przyszłość i dzięki temu jeszcze bardziej usprawnić swój proces decyzyjny.

Oczywiście nie wolno generalizować. Kwestia destrukcyjnego działania zakupowego szału nie dotyczy wszystkich. Każdy Gracz podchodzi do swojego hobby na swój własny sposób. Są jednak pewne schematy, które poprzez swoją powtarzalność zyskują cechy trendów. I mam wrażenie, że trend „mam 250 gier na Steamie i nie mam w co grać” zyskuje w ostatnich latach na prominencji. Nie śmiałbym na siłę wciskać innym swoich standardów postępowania. Jednak na bazie różnych doświadczeń i własnych przemyśleń zwracam uwagę na możliwość poddania tej kwestii pod rozwagę (dla osób, które uznają, że może ich ona dotyczyć). Naprawdę szkoda mi tych wszystkich dobrych gier, która giną w tłoku i nigdy nie dostają szansy aby ukazać pełen wachlarz swoich zalet. Mamy całkowite prawo do srogiego traktowania wybranych tytułów czy nawet mieszania ich z błotem. Ale to mieszanie powinno być poprzedzone dawką przemęczenia się z tym naprawdę marnym knotem (co powinno przytrafiać się bardzo sporadycznie zważywszy na fakt, że z jakiegoś powodu wybraliśmy właśnie ten tytuł spośród wielu innych). Aż boję się pomyśleć, że mógłbym stracić przejście dziesiątego Final Fantasy (moim zdaniem jednego z lepszych JRPG) gdyż nie podobały mi się żółte gacie Tidusa (a nie podobały mi się bardzo). Jestem przekonany, że w znacznej części przypadków gra odpłaci nam z nawiązką za powierzone jej zaufanie (zakładając, że przecież z jakiegoś powodu ją uprzednio wybraliśmy spośród tuzina innych). I niestety, ale zasadniczo dobre zjawisko prostej i często taniej dostępności licznych gier w ramach dystrybucji cyfrowej ani nam ani grom tego zadania nie ułatwia. Czasami dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane. Aby nie zagubić się gdzieś w tym cyklu nieustannej konsumpcji, trzeba się przemóc i postawić na umiar i asertywność. W przeciwnym wypadku z biegiem czasu co raz więcej osób będzie dochodziło do postawionego wbrew sobie wniosku – znowu nie ma w co grać.

Awe
22 czerwca 2014 - 22:36