Recenzja: Papa Roach - F.E.A.R. (2015) - Feather - 30 stycznia 2015

Recenzja: Papa Roach - F.E.A.R. (2015)

Papa Roach to zespół, którego nie trzeba bliżej przedstawiać. Kalifornijczycy mają na swoim koncie kilka naprawdę wielkich hitów, miliony sprzedanych płyt i fanów na całym świecie. 15 lat temu ujrzał światło dzienne longplay „Infest”, którym szybko wdarli się na rockowe salony, dzięki takim przebojom jak „Last Resort” czy „Broken Home”. Dziś grupa wydaje swój ósmy album o krótkiej, ale treściwej nazwie – „F.E.A.R”.

Album przy pierwszym poznaniu wydaje się kontynuować romans (a w zasadzie już małżeństwo) z elektroniką zapoczątkowany mocniej na EPce „Time For Annihilation”, a kontynuowany w szerszym aspekcie na poprzedniej płycie, czyli ‘’The Connection”. Muszę przyznać, że tym razem jest o niebo lepiej niż w przypadku poprzedniego dzieła ‘Karaluchów’, a utwory takie jak „War Over Me” czy „Devil” bardziej przypominają  wykorzystanie komputerów  z epoki Nu-Metalu, niż współczesne elektroniczne trendy, choć tytułowy utwór i singiel, „Face Everything And Rise” okraszony jest dużą ilością brzmień inspirowanymi dubstepem.

Konstrukcja piosenek jest prosta, zazwyczaj zaczyna się od gitarowego riffowania, przechodzi przez spokojniejszy śpiew Jacoby Shaddixa i zamienia się w monstrualne, agresywne i wykrzyczane refreny, jak w „Broke As Me”, „Skeletons” czy „Warriors”(na którym udziela się Royce Da 5'9", choć prawie niezauważalnie). Nieco inaczej prezentuje się moim zdaniem najlepszy kawałek, czyli „Gravity”. Przypomina mi „Goodbye For Now” od P.O.D., choć w zwrotce wokalista Papa Roach rapuje w stylu Eminema, emocjonalnie i żywiołowo,a w refrenie śpiewa razem z Marią Brink (wokalistką In The Moment). Trochę pokojniej jest w „Falling Apart”, który przywołuje wspomnienia z okresu „The Paramour Sessions” i „Methamorphosis”, albo „Never Have To Say Goodbye” który idealnie wpisuje się w dotychczasową twórczość Papa Roach. Natomiast Zupełnie nie podeszła mi piosenka „Love Me Till It Hurts”, w którym Shaddix miejscami przypomina wokalistę The Rasmus.

Ogólnie płyta wypada dobrze, miejscami nawet bardzo. Nie jest to oczywiście najlepszy album zespołu, ale myślę, że gdyby został wydany w latach supremacji nu-metalu z miejsca zostałby hitem. A tak, stanowi raczej miłe przypomnienie muzyki z lat młodości, aniżeli odrodzenie się feniksa z popiołów.

Ode mnie 7/10.

Feather
30 stycznia 2015 - 15:41