Tytuł to spoiler - gry nie ukończyłem. Ostatnią godzinę obejrzałem na YouTube, z tego też powodu nie traktuję/nie traktujcie tego wpisu jako standardowej recenzji. To raczej luźny zestaw przemyśleń na temat gry, której największym osiągnięciem była sprytna kampania reklamowa przed premierą. Bo Afterfall: InSanity na papierze to bardzo solidny tytuł, który teoretycznie posiada wszystko niezbędne, do zjednania sobie graczy. Owo "wszystko" to: grafika (gra ją posiada, nie da się ukryć), muzyka (również), interaktywność (można chodzić i robić rzeczy) oraz bardziej subiektywne - niezłe okoliczności przyrody (czytaj: setting) oraz całkiem solidną fabułę. Niestety - plan zjednania sobie graczy (w tym mnie) nie został zrealizowany. Balladę zacząć czas.
Afterfall to gra (nie pierwsza zresztą), która straszy brakiem urozmaiceń i oklepanymi schematami. Gra na samym początku wyciąga wszystkie karty z talii, później nie ma nic nowego do zaoferowania. Ponadto dzieło Intoxicate razi sporą ilością niedoróbek technicznych, przez co już na samym początku potrafi od siebie odrzucić. Jednak do końca miałem nadzieję, że coś drgnie, że nie będzie to taki gniot. I miałem rację! Co prawda tylko częściową.
Nie będę was oszukiwać – Afterfall: InSanity to gra z wieloma grzechami na pokładzie. Zresztą sama historia jej powstawania nadaje się na dobrą książkę o tym jak utopić 11 milionów złotych. Pierwszy zarys przypominał ambitnego cRPG'a z falloutowymi mechanizmami, by następnie przekształcić się w post-apokaliptyczny survival z domieszką horroru. Maksymalne uproszczenie nie poszło jednak w parze z zachowaniem jakości. Dzieło Intoxicate już od pierwszej sekundy wywala na wierzch swoje bebechy, a co za tym idzie niedoskonałości.