Ta sytuacja jest chyba najlepszym pokazem tego, jak potężny i wpływowy może być dobry marketing. Lany Del Rey nie słuchałem. Chociaż, co oczywiste, jej piosenki gdzieś tam obijały mi się o uszy, to nie miałem specjalnej potrzeby, by się zagłębiać w jej twórczość. Jednak ostatnio, z okazji zbliżającej się premiery najnowszej płyty Lany, Ultraviolence, byłem co raz bardziej „napastowany” przez różne informacje mniej czy bardziej odnoszące się do tego wydawnictwa. Najpierw były różne artykuły poświęcone samej Lanie, w tym bardzo ciekawy i intrygujący tekst z Newsweeka. Potem nadeszła gameplay’owa recenzja od HubertTalera, a tym, co ostatecznie przekonało mnie, że po prostu muszę się z tym albumem zapoznać były niezwykle pochlebne wypowiedzi samego Marka Niedźwieckiego. Skoro „Niedźwiedź” mówi, że coś jest dobre (albo nawet i bardzo dobre), to wypadałoby się chociaż z tym zapoznać i wyrobić własne zdanie. I tak machina marketingowa dopadła i mnie – poszedłem posłusznie do sklepu, nabyłem płytę i ją odsłuchałem. Teraz, kilka dni po pierwszym odsłuchu czekam na przesyłkę z kolekcjonerską edycją tego krążka, bo, sam chyba nie wierzę, że to mówię, jest on naprawdę bardzo dobry. Dokładnie tak, jak mówił „Niedźwiedź”.
Lana Del Rey może wydawać się nową artystką, jednak nie jest już takim nowicjuszem. Popularność co prawda zdobyła swoją płytą Born To Die z 2011 roku, jednak mało kto wie, że nie była to jej pierwsza płyta.
Elizabeth Grant (bo takie jest prawdziwe nazwisko Lany), próbowała swoich sił w muzyce już od prawie dziesięciu lat. Istnieją na przykład nagrania jej akustycznego projektu May Jailer pochodzące prawdopobnie z 2004 roku. Dodatkowo, jak donoszą fanowskie strony poświęcone Lanie, jak również Wikipedia, ma na swoim końcie dobrze ponad setkę nieopublikowanych piosenek. Jest to więc utalentowana i pracowita artystka, choć wiele osób kryrtykuje ją za umiejętne kreowanie swojej scenicznej postaci.