Ta sytuacja jest chyba najlepszym pokazem tego, jak potężny i wpływowy może być dobry marketing. Lany Del Rey nie słuchałem. Chociaż, co oczywiste, jej piosenki gdzieś tam obijały mi się o uszy, to nie miałem specjalnej potrzeby, by się zagłębiać w jej twórczość. Jednak ostatnio, z okazji zbliżającej się premiery najnowszej płyty Lany, Ultraviolence, byłem co raz bardziej „napastowany” przez różne informacje mniej czy bardziej odnoszące się do tego wydawnictwa. Najpierw były różne artykuły poświęcone samej Lanie, w tym bardzo ciekawy i intrygujący tekst z Newsweeka. Potem nadeszła gameplay’owa recenzja od HubertTalera, a tym, co ostatecznie przekonało mnie, że po prostu muszę się z tym albumem zapoznać były niezwykle pochlebne wypowiedzi samego Marka Niedźwieckiego. Skoro „Niedźwiedź” mówi, że coś jest dobre (albo nawet i bardzo dobre), to wypadałoby się chociaż z tym zapoznać i wyrobić własne zdanie. I tak machina marketingowa dopadła i mnie – poszedłem posłusznie do sklepu, nabyłem płytę i ją odsłuchałem. Teraz, kilka dni po pierwszym odsłuchu czekam na przesyłkę z kolekcjonerską edycją tego krążka, bo, sam chyba nie wierzę, że to mówię, jest on naprawdę bardzo dobry. Dokładnie tak, jak mówił „Niedźwiedź”.
Z Laną, z tego co zdążyłem się już zorientować, fani mają nie lada problem. Chociaż znane jest nam jej prawdziwe nazwisko (Elizabeth Woolridge Grant), jej „nielanowe” płyty i prawdziwy debiut, to de facto nikt o nie za dużo nie wie. Nie wiadomo czy rzeczywiście jest skrzywdzoną dziewczyną o trudnej przeszłości jak sama deklaruje, czy też jej bogaty tata sfinansował jej całą karierę i rozkręcił cały ten biznes. Nie wiadomo czy jej szczere wypowiedzi (np. ta o chęci zakończenia życia) naprawdę takie są, czy może jest to sztuczne tworzenie pewnej osobowości, która przy takim marketingu sprzeda bez wątpienia więcej płyt. Mnie, prawdę mówiąc (chociaż sprawy te są bez wątpienia ciekawe), niewiele to obchodzi, póki jej muzyka jest w tym wszystkim szczera i broni się sama. A trzeba przyznać, że tak jest. Już od pierwszej piosenki Lana wprowadza nas w odpowiedni klimat, zachwyca głosem (trochę ciemnym, jakby urwała się z innej epoki) oraz dobrze przemyślanymi piosenkami. Kolejne utwory są dalszym pokazem jej wysokich umiejętności, a takie kawałki jak tytułowy Ultraviolence czy Brooklyn Baby od razu zostają w głowie.
Chociaż płytę Ultraviolence powinno się chyba zaliczać do gatunku pop, to zdecydowanie nie jest to ten pusty, durny gatunek muzyki, który relatywnie niedawno uprawiała np. nasza polska Mandaryna. Piosenki są bardzo dojrzałe, znakomicie zaśpiewane i, co chyba sprawia, że album ten jest tak bardzo udany, szalenie dobrze przemyślane. Mamy więc tutaj miejsce np. na Shades of Cool, czyli piosenkę żywcem wyciągniętą z pierwszych Bondów (skojarzenia z Adele, która nagrała przecież znakomity kawałek do Bonda nawiązujący do starszych brzmień, są jak najbardziej wskazane), która płynnie przechodzi w znakomite, popowe hity, które bez wątpienia będą królować w radiach tego lata, na czele z świetnym West Coast. Następnie Lana nie boi uderzyć się w zdecydowanie smutniejsze tony (bardzo fajne Sad Girl), by potem bardzo przekonująco oznajmić, że coś spierdoliła (Fucked My Way to the Top). Chociaż każda piosenka, każdy kawałek są do siebie podobne w klimacie i stylu, to album mimo wszystko jest bardzo różnorodny i nie pozwala się nudzić nawet na chwilę. W pozytywnym odbiorze płyty pomaga również jej przemyślana realizacja. Nie wiem czy to zasługa Dana Auerbacha z The Black Keys, który pomagał Lanie przy produkcji tego krążka, ale chociaż jest to mocno skompresowana muzyka (jak to w nagraniach popowych jest), to brzmi ona zaskakująco przyjemnie, a różne triki mające na celu „przybrudzić” brzmienie całości zdecydowanie zdają egzamin. Jest brudno, jest gęsto, jest ciężko.
Żeby jednak tak nie słodzić – parę bardziej gorzkich słów. Przede wszystkim płyta jest za długa. 50 minut w wersji „zwykłej” i 70 w wersji „deluxe” to odrobinę za długo. Szczególnie, że te końcowe piosenki (z naprawdę mocno średnim Guns and Roses) nie zachwycają tak bardzo i bez żalu można by było się ich pozbyć. Na dodatek, muszę to wspomnieć z raczej z kronikarskiego obowiązku niż z faktycznej chęci pastwienia się nad tym, Ultraviolence nie jest szczególnie genialnie nagraną płytą. Nie uświadczymy żadnej sceny czy holografii, o innych „bajerach” nawet nie wspominając. Wszystko jest tutaj dość mocno płaską ścianą dźwięku, jednak to (jak już wspomniałem) nieszczególnie przeszkadza w ogólnym odbiorze płyty, który jest bardzo dobry.
Na sam koniec warto jeszcze powiedzieć kilka miłych słów odnoszących się do sposobu wydania tej płyty. Można ją nabyć w dwóch wersjach różniących się zawartością (wersja Deluxe Edition zawiera dodatkowe cztery kawałki, w tym jeden raczej zabawny – Florida Kilos – który powinien znaleźć się na podstawowej wersji płyty), a także na różnych nośnikach. Tak więc do wyboru mamy wersję cyfrową, CD (jak to ładnie ujął Empik – w wersji „lokalnej”, a także zwykłej oraz Deluxe) winylową oraz wersję Super Deluxe Limited Box, która ma w sobie i LP, i CD oraz kilka innych ciekawych rzeczy. Każdy więc może sobie wybrać co go interesuje i nabyć – szczególnie, że cena najtańszej wersji jest śmiesznie niska.
Ultraviolence to kawał dobrego albumu. Naprawdę. Jest super zaśpiewany, świetnie przemyślany, zawierający w sobie kilka murowanych hitów, do których na pewno (chcąc nie chcąc, bo radio znając życie nas tym zakatuje) będziemy wracać, a jako całość nie nudzi ani na chwilę. Zachęcam każdego by dał Lanie szasnę – bo naprawdę warto. Żyjemy obecnie w czasach, gdzie obok rzeczy naprawdę słabych pojawiają się również (art)popowe perełki takie jak Sabina, Lorde czy właśnie Lana. I grzechem byłoby tego chociaż nie spróbować.
PS. Mam do rozdania jeden egzemplarz płyty Lany Born to Die. Żeby go zdobyć proszę w komentarzu lub na maila ([email protected]) wysłać króciutki tekst o tym jakiej artyski/jakiego artysty popowego słuchamy, ale wolimy się do tego nie przyznawać. Na zgłoszenia czekam do następnego piątku (11.07) do godziny 23.59.
Mój fanpage Music to the People
Poprzednie recenzje:
Tuomas Holopainen – Music Inspired by the Life and Times of Scrooge