Branża gier się zmieniła. Konsumenci dojrzali, wyrobili sobie gusta i stali się bardziej wymagający (a w każdym razie pewna ich część). Czasami oczywiście idzie w to zwątpić, patrząc na fortuny wydawane przez niektórych na wirtualne karty, stroje i tryby brutalnie wyrżnięte z podstawowej wersji gry, ale przyjmijmy, że tak właśnie jest. Teraz, czekając na premiery nowych konsol, wysoko zawieszamy poprzeczkę, spodziewając się dopracowanych tytułów, które zaoferują doznania i zawartość na miarę końca 2020 roku i dziewiątej generacji platform. Czy w tych czasach i przy takiej grupie odbiorców nowy Motorstorm miałby rację bytu? Zacząłem zadawać sobie to pytanie, ogrywając po latach hit Evolution Studios i wracając do poświęcanych mu wówczas materiałów.
Maniacy Motorstorma, na wieść o trzeciej części cyklu na PS3, istotnie mogli być odrobinę skonsternowani. Oto po tym, jak rozbijali się w Monument Valley w Arizonie, jak pustoszyli naturalne krajobrazy na maleńkiej wyspie gdzieś na Pacyfiku, jak odmrażali sobie siedzenia pośród śniegu i lodu (w odsłonie na PSP), można by założyć, że twórcy wrócą do któregoś z poprzednich settingów z ideą „bigger, better and more badass”. Apokalipsa, tymczasem, zrywa z tradycją wyścigów na łonie natury, rzucając nas prosto w środek miasta.
Co nie znaczy, że festiwal Motorstorm porzuca naturę – owa jest obecna, tylko że w postaci trzęsienia ziemi, które skalę Richtera zbywa szyderczym śmiechem. Na ulicach rozsypującej się metropolii gangi wariatów walczą o władzę z wojskiem (właściwie agencją bezpieczeństwa), a my w swoich kilkusetkonnych potworach jak gdyby nigdy nic urządzamy sobie wyścigi. Nie wiem, jak dla was, ale dla mnie bardziej „badass” to chyba już nie może być…