Stało się. Zachowałem się jak małe dziecko mimo 30-kilku wiosen na karku. Założyłem w sklepie sprzęt Sony na głowę i po 5 minutach stałem już przy kasie z własnym egzemplarzem. Długo broniłem się przed tym zakupem (jeszcze przed premierą zarzekałem się, że będzie to prezent, ale dopiero gwiazdkowy), ale uległem znacznie wcześniej, bo okulary PS mnie totalnie zaczarowały. Moją drugą połowę też, która długo oponowała, jednak poległa podobnie, jak ja. OK, pierwsze wrażenie absolutne 10/10, ale jak jest po przeszło trzech tygodniach obcowania z tym cackiem?
O Uncharted napisano i powiedziano już tysiące słów, zrecenzowano na setki sposobów. Silenie się na kolejne analizy absolutnie mija się z celem, bo nikomu się tego nie będzie chciało czytać. Warto jednak podejść do tematu mniej konwencjonalnie. Po zamknięciu serii (jestem świeżo po „czwórce”) narysujmy nieco większy obrazek, wykraczający poza schemat i zastanówmy się, w których mniej namacalnych miejscach tkwi sukces tej najlepszej w historii gamingu serii.
Nie musiało minąć wiele dni stycznia, abyśmy zostali zasypani stertą newsów / video-przeglądów / prognoz i innych im podobnych informacji w klimacie „Rok 2016 będzie wyjątkowy, bo...”. I jak zwykle reaguję na tego typu przechwałki machnięciem ręki, tak teraz w to naprawdę wierzę. Tyle że mam ku temu własne przesłanki, nie ulegając propagandzie, za którą stoją wydawcy i deweloperzy. A zatem dlaczego uznaję nadchodzące 12 miesięcy za wyjątkowe dla przemysłu gamingowego?
Jeśli urodziłeś się później, niż w 1990 roku, ten tekst może być dla Ciebie czymś w rodzaju rozprawki o fizyce kwantowej. Ale ręki uciąć sobie za to nie daje. Wiem za to, że ci starsi Czytelnicy, w tym ci z roczników znacznie wcześniejszych niż wspomniany mogą doświadczyć nostalgicznych uczuć. Tekst będzie bowiem o kultowych grach mojego (naszego) dzieciństwa, które w mojej opinii muszą doczekać się wreszcie edycji na miarę obecnych czasów.
Zapomnijcie o ocenianiu filmów w skali 1-10. Dzisiaj przedstawię Wam kilka tytułów wymykających się z tej standardowej hierarchizacji. Bo o ile łatwo jest trafić na produkcje, które będziemy kategoryzować jako „dobre” czy „złe”, tak ciężko o perełki, które wrzucam do swojej prywatnej szufladki pt. „filmy tak złe, że aż dobre”. To filmy takie, przy których kino klasy C to dzieło wirtuozów kina.
Czy Was też wkurza, gdy jakiemuś gościowi wpadnie do głowy pomysł zarobienia łatwej kasy, weźmie Wasz kultowy film z dzieciństwa na tapetę, zerżnie jota w jotę scenariusz i zrobi - pożal się Boże – remake, którego nie da się strawić bez popitki? Właśnie. A więc znacie to uczucie. Dzisiaj będzie o złych remake'ach. Trochę ich się nazbierało. Ale dla odmiany napiszę też o takich, które warto obejrzeć, a co więcej są one w mojej opinii lepsze od oryginału i warto to zrobić nawet nie jeden raz.
Myślicie, że łatwo jest dźwigać na plecach brzemię najbardziej przełomowej gry RPG w historii? Fallout 4 spotyka się ze skrajnymi ocenami, jest obiektem wielu ataków i narzekań. Ja, abstrachując w tym momencie od przyznawania grze oceny, mam do Bethesdy ogromny szacunek. Po takim tytule, jak Fallout 2 i tak znakomitym przeniesieniu marki w nowe warunki w postaci Fallout 3, bałbym się mierzyć z tym kolosem i falą przeogromnych oraz zawyżonych do granic możliwości oczekiwań.
Szybki test: macie minutę, ile jesteście w stanie w tym czasie wymienić tytułów (powiedzmy, że poza grami sportowymi), nie będących sandboksami? Pięć? Dziesięć? Więcej? No to gratuluję. Ja miałbym z tym problem. No chyba, że każdego CoDa będziemy liczyć osobno. Jednak do czego zmierzam; do krótkiej konkluzji będącej podsumowaniem rynku gier video XXI wieku: dzisiaj niemal każdy twórca ma manię tworzenia sandboksa albo wrzucania do swojego produktu jego naleciałości. Nawet jeśli jakaś gra nie ma ambicji tym sandboksem, to i tak jakiś element piaskownicy tam znajdziemy. Nie to, żebym narzekał na ten stan rzeczy, bo mi to akurat nie przeszkadza. Pytanie czy są tacy, których to zacznie lub już zaczęło drażnić?