O Uncharted napisano i powiedziano już tysiące słów, zrecenzowano na setki sposobów. Silenie się na kolejne analizy absolutnie mija się z celem, bo nikomu się tego nie będzie chciało czytać. Warto jednak podejść do tematu mniej konwencjonalnie. Po zamknięciu serii (jestem świeżo po „czwórce”) narysujmy nieco większy obrazek, wykraczający poza schemat i zastanówmy się, w których mniej namacalnych miejscach tkwi sukces tej najlepszej w historii gamingu serii.
Dobra, już odkryłem karty. Tytuł miał ściągać uwagę, jako click-bait sugerujący niepochlebną opinię o wyniesionym na piedestał tytule. Ale wymieniona w czołówce „kradzież” będzie przeze mnie traktowana przewrotnie, bo uważam Naughty Dog za podwójnych arcymistrzów; nie tylko ulepili nam epicką, wielowątkową, wciągającą po uszy opowieść, ale zrobili to mimo użycia wielu sprawdzonych patentów i skopiowania żywcem filmowych klatek. Zredefiniowali kultowe sceny, przebijając moim skromnym zdaniem pierwowzory. Przykład? Pierwszy z brzegu; Indiana Jones. Która część? Wszystkie! Tak, wiem, wielkie mi odkrycie zważywszy na fakt, że Indiana był pierwowzorem dla Nathana, ale być inspiracją, a dorównać lub nawet przebić oryginał to dwie różne bajki. Do rzeczy jednak: Poszukiwacze Zaginionej Arki. Scena, gdy zrzucają dr Jonesa do jaskini z wężami. Pamiętacie? Uncharted 3: jaskinia z pająkami, i nawet motyw wypalającej się pochodni jest. Scena walki z osiłkiem na lotnisku? W U3 jest nawet lepiej: jest walka z osiłkiem w trakcie lotu przy otwierającym się luku. Panowie z nadwyżką masy mięśniowej to zresztą mocno kopiowany patent w tej części gry. Dalej; genialny etap pościgu za konwojem na pustyni przy próbie odbicia Sully'ego? W „Poszukiwaczach” Indy robił to samo, z tą różnicą że odbijał swojego ojca (no dobra, czyli jednak to samo).
Tego jest znacznie, znacznie więcej i co chwila łapałem się na myśleniu, przy okazji każdej części „zaraz, zaraz... w którym to filmie było?”. Jasne, powiecie, że częstuje Was w tym momencie truizmami, ale... czy na pewno? W równie mocno nastawionym na efekciarstwo, epicką przygodę i szeroko pojętą akcję Tomb Raiderze podobnych odczuć nie miałem.
Wracając do meritum; Naughty Dog kopiuje, kalkuje, zżyna pomysły (pomijam już elementy gameplayu, jak cover-system, QTE, styl walki wręcz z Batmana, nawet czekan ze wspomnianego TR). Ale nie mam o to do nich żadnych pretensji. Po pierwsze chłopaki robią to obierając sobie za wzór tytuły najlepsze z możliwych, po drugie robią to na poziomie arcymistrzowskim, dodając swoje trzy grosze, dokonując wspomnianej na początku redefinicji schematu, nie psując go, a udoskonoalając i nadając swój styl. Poezja!
Na koniec trochę smutku. Nawet więcej, niż trochę... Nie ma chyba nikogo, komu przy dobiegającym końca Epilogu w czwórce nie zakręciła się łezka. Zakończenie niby proste, niby przyziemne, mało wykręcone, ale chyba też jedyne, które mogłoby zostać przez wszystkich fanów przyjęte z akceptacją. Wyobrażacie sobie, ile osób miało ciśnienie na to, jakimi zgłoskami ND zapisze kres złodzieja? Ja liczyłem na pewną wielowymiarowość tego tytułu i nieco odważniejsze, a nawet drastyczniejsze zakończenie, choć zawiedziony w żadnym wypadku nie jestem.
U4 trafiła z miejsca na moją półkę TOP5 ever, a cała seria wbija się w szufladkę pt. „Najlepsza seria gier w historii”. Elektryzująca, fascynująca, epicka, jednym słowem: genialna, po prostu 11/10. Tak, wiem, to dopiero seria truizmów. Ale inaczej trudno to wyrazić. Marka Uncharted to kolejny, po trzecim Wiedźminie, flagowy przykład, że gry nie muszą być wyłącznie dla hardcore'owych graczy, ludzi zakochanych i zajawionych gamingiem. W Uncharted (choćby samą czwórkę) może i powinien zagrać każdy, kto jeszcze stereotypowo głosi wszem i wobec, że gry są dla dzieci, on z nich wyrósł, a w zasadzie to nigdy go nie bawiły. Bo U4 to – bez dwóch zdań – doznanie stokroć lepsze niż najlepsza projekcja w kinie. Żaden film po prostu tego nie przebije. Ot co. Amen.