OneeChanbara to jedna z tych serii gier, które istnieją wbrew wszystkiemu. Cykl zapoczątkowany jako jedna z odsłon niekończącej się serii budżetówek jakimś cudem dorobił się praktycznie tylu odsłon i filmów ile SIlent Hill. W zeszłym roku seria o dziewczynach w bikini zabijających zombie świętowała swoje 15 lat na rynku. Z tej okazji powstał remake pierwszej i drugiej części wydanych pierwotnie na PlayStation 2. Teraz ta produkcja trafia do nas jako OneeChanbara Origin. Czy warto zainteresować się tytułem, gdzie dziewczyna w bikini i kapeluszu kowboja zabija zombiaki i inne potwory?
OneeChanbara Origin przeorientuje nam skróconą fabułę pierwszej i drugiej osłony sagi o wojowniczkach w bikini. Historia sprowadza się do tego, że w przyszłości mamy zombie i inne potwory a wojowniczka o imieniu Aya stawia im czoła. Bohaterka wywodzi się z potężnego rodu, który posiada w sobie demoniczną krew pozwalająca na przemianę w bestię. Na dokładkę siostra bohaterki stoi po stronie tych złych i chce wskrzesić zmarłą mamę za pomocą nieczystych mocy. Do tego sporo siekania i trochę przynudzania o rodzinie i przyjaźni.
Mamy do czynienia ze stosunkowo prostą grą typu slasher w stylu produkcji takich jak Bayonetta. Posiadamy dwa ataki, unik, skok i zdolność parowania. System combo opiera się na klepaniu dwóch przycisków, co sprawia, że jest on stosunkowo prosty. Uniki są bardzo potężne i pozwalają wyjść z każdego starcia bez szwanku. OneeChanbara Origin nie należy do najbardziej technicznych gier i nie ma startu do wspomnianych już przygód wiedźmy czy Devil May Cry. To coś pomiędzy prostym mashowaniem jak w musou a odrobiną finezji ze slasherów ery PlayStation 2. Nic wybitnego, ale pokonywanie kolejnych bezradnych zombie jest przyjemne i satysfakcjonujące, gdy pozbawiamy ich kolejnych części ciała lub po prostu przecinamy potworki na pół. Fajnym patentem w dalszej połowie gry jest przełączanie się pomiędzy bohaterkami w trakcie combo. To pozwala na całkiem wymyślne serie ataków i dodaje gry odrobinę głębi. Niestety do tego momentu system walki jest bardzo banalny. Innym unikatowym bajerem jest potrzeba „przeładowywania” naszych mieczy. Oręż ubrudzony krwią zadaje mniejsze obrażenia i co jakiś czas trzeba czyścic nasze uzbrojenie.
Kampania to około 10 godzin gry, podczas których zagramy dwiema postaciami posiadającymi po dwie bronie. Nie jest to strasznie długo, ale mamy dostęp do kilku poziomów trudności i możemy levelować nasze bohaterki aż do 99 poziomu. Po przejściu gry odblokowujemy tryb Bonusowy, gdzie czaka nas walka z niekończącymi się falami wrogów. Dzięki temu wszystkiemu osoby zainteresowane platynowaniem OneeChanbara Origin mogą liczyć na znacznie dłuższą rozgrywkę. Tak orientacyjnie obstawiam jakieś 25 godzin zabawy jako minimum do zebrania błyszczącego trofeum.
Jedna rzecz, na którą muszę zwrócić uwagę to trochę niefortunna kwestia związana z DLC do tej gry. OneeChanbara Origin oferuje całą masę dodatków do kupienia. Stroje dla postaci, bronie, season pass, dodatkowe misje i inne bajery. Wisienką na torcie jest odblokowanie trzeciej grywalnej postaci. Możemy przeznaczyć na to kilka dolców. Alternatywą jest przejście całej kampanii, odblokowanie trybu survival i przetrwanie 100 pięter walki. Wychodzi na to, że albo zapłacimy, albo musimy grindować masę godzin, by po ukończeniu gry na jakieś 90% odblokować dodatkową postać. Nie jestem fanem takich zabiegów, bo tutaj ewidentnie ukryto postać za taką ilością barier, żeby wydanie kasy było bardziej opłacalne. Szkoda, bo to pozostawia zły smak i ta celebracja serii przypomina trochę skok na portfele fanów.
OneeChanbara Origin to tytuł skierowany raczej tylko do fanów serii. Oni będą najbardziej zadowolenia z powrotu do korzeni. Wynika to z tego, że na obecnej generacji już jest lepsza i bardziej rozbudowana odsłona cyklu. Dlatego Origin może sprawiać wrażenie kroku wstecz, który nie wykorzystuje potencjału systemów ani tego, jak slashery zmieniły się na przestrzeni lat. Mimo tej uwagi muszę przyznać, że bezmyślna sieczka sprawiła mi całkiem sporo frajdy.