Życie bywa zabawne. Gdyby ktoś 20 lat temu powiedział mi, że w 2021 roku będę ciągle truł o starych gierkach. Odpowiedziałbym, że to niemożliwe. Przecież król świata nie ma czasu na gadanie o grach wideo. Plus jak znaleźć na to czas gdy zagrywa się w SIlent Hill 12, Metal gear Solid 8 i Fallout 10. Jednak jesteśmy tu i teraz, a ja ciągle wracam do wychwalania tych samych serii. Nawet teraz będę pisał o grze, w którą już kiedyś grałem. Jednak Project Zero: Maiden of Black Water zasługuje na to, by dotrzeć do większej ilości graczy.
Trochę niespodziewanie Koei Tecmo zdecydowało się przypomnieć sobie o tym, że seria Project Zero świętuje swoje dwudziestolecie. Z tego powodu piąta odsłona cyklu o duchach i aparatach fotograficznych doczekała się remastera. Jest to o tyle zaskakujące, ze tytuł dostępny wcześniej wyłącznie na konsoli Nintendo, teraz ląduje na sprzętach konkurencji i komputerach osobistych. Project Zero: Maiden of Black Water dostaje więc drugą szansę, by zabłysnąć.
Najnowsza cześć cyklu Project Zero opowiada o losach trójki bohaterów badających tajemniczą górę. Miejsce to było atrakcją turystyczną, ale obecnie znane jest głównie z powodów liczby samobójstw tam popełnianych. Dodatkowo w rejonie krążą rozmaite przesądy i legendy na temat mrocznych rytuałów odprawianych na tym terenie. Mamy więc fabułę typową dla cyklu Project Zero. Jest to mieszanka folkloru i miejskich legend z Japonii. Bohaterowie znajdujący się w złym miejscu o złej porze i wplątują się w coś koszmarnego. Każdy z nawet drobną znajomością horrorów, zwłaszcza tych japońskich jest w stanie sobie wyobrazić ten typ scenariusza. Fabuła w Maiden of Black Water nie zaskoczy specjalnie nikogo, kto miał kontakt z poprzednimi częściami kultowego cyklu. Przyznać jednak trzeba, ze zaprezentowana historia jest całkiem solidna i prezentuje to co najlepsze w japońskich horrorach. Dodatkowo fani serii poznają losy kilku bohaterów pojawiających się w poprzednich odsłonach cyklu.
Pomysł bazowania lokacji z gry na słynnym japońskim lesie samobójców (Aokigahara) uważam za genialne rozwiązanie. Zwłaszcza że twórcy nowego Project Zero starali się znaleźć interesujące wytłumaczenie dla fenomenu tego typu miejsc. Przedstawiona w tej produkcji historia góry samobójców bez wątpienia jest najlepszym elementem całości. Połączenie zjawiska związanego z kulturą Kraju Kwitnącej Wiśni z elementami nadprzyrodzonymi daje naprawdę świetny efekt. Atmosfera aż sączy się z ekranu zarówno podczas rozgrywki jak i scenek przerwynikowych.
Zastanawiałem się nad strukturą tego tytułu. Project Zero od dawna eksperymentuje ze swoją formułą. Podział na rozdziały, różni bohaterowie, epizodyczny charakter prezentowanych wydarzeń nie stanowią żadnej nowości w serii. Nie jest to nic olbrzymiego, ale Project Zero: Maiden of Black Water ma dosyć nietypowy rytm choćby przez to, że skaczemy pomiędzy postaciami i różnymi wydarzeniami. Wydaje się, że to swego rodzaju miecz obosieczny. Z jednej strony mamy okazję do poznania rozbudowanej historii ze sporą ilością wątków pobocznych. Z drugiej strony rytm typowego horroru jest tutaj odrobinę zaburzony. Nie ma pewnej ciągłości, co może utrudnić wczucie się w akcje.
Gameplay tej produkcji to przeniesienie rozgrywki znanej jeszcze z czasów PlayStation 2. Mamy do czynienia z trzecioosobowym survival horrorem z systemem walki opierającym się na robieniu zdjęć duchom. Przemierzamy opuszczone i podniszczone lokacje, po drodze szukając kluczy i rozwiązując proste zagadki. Co jakiś czas spotykamy duchy. Nie wszystkie zjawy, na jakie się natkniemy, są (od razu) agresywne. Podczas naszych spacerów znajdujemy najróżniejsze przedmioty pomagające nam w przetrwaniu. Zioła, klisze do naszego aparatu fotograficznego i całe sterty notatek objaśniających nam fabułę gry. Rozgrywka wydaje się być bliźniaczo podobna do poprzednich tytułów. Mam jednak wrażenie, że tym razem Project Zero cierpi na trochę więcej backtrackingu niż ma to miejsce w pozostałych grach z serii. Po części jest to efekt tego, że wszyscy bohaterowie zwiedzają tą samą górę. Dodatkowo lokacje są trochę mniej różnorodne, niż bym tego chciał. Efektem tego jest wrażenie chodzenia w kółko po tych samych kilku miejscówkach.
Produkcję tą wyróżnia jeden dość charakterystyczny element. Mimo że Project Zero jest survival horrorem, to nie uświadczymy w tej produkcji typowych broni. Naszym orężem do walki z duchami jest Camera Obscura – aparat fotograficzny posiadający moce egzorcystyczne. Zastępuje on nam pukawki i okazują się całkiem sprawnym narzędziem do eliminacji wszelkiego typu widm. Podczas korzystania z tego przyrządu przechodzimy w pierwszoosobowy tryb i musimy robić zdjęcia maszkar. Wiąże się z tym cały system fotek pstrykniętych w odpowiednim momencie i skilli zwiększających wachlarz umiejętności naszego aparatu. Ten element gry podobnie jak reszta nie uległ zbyt wielkim zmianom. Zmodyfikowano lekko system zadawania obrażeń duchom i spowolniono trochę czas przeładowania się aparatu po wykonaniu zdjęcia. Nie są to jednak olbrzymie zmiany i można się do nich przyzwyczaić.
Project Zero od zawsze było dosyć specyficznym survival horrorem. Te gry mają unikatowy styl i klimat, którego nie uświadczymy w innych straszakach. Dla mnie ten cykl jest kwintesencją japońskiego horroru w grach wideo. Project Zero: Maiden of Black Water jest tego świetnym przykładem. Dla porównania można stwierdzić, że SIlent Hill to japońskie spojrzenie na zachodnie straszenie. Project Zero rozgrywa się na terenie Japonii, czerpie z tamtejszej kultury, folkloru i elementów horroru, które uczyniły Ringu czy Ju-On tak efektownymi straszakami. Nie na każdego będzie to działało, ale ja uwielbiam ten styl i żałuję, że tak mało gier idzie w tym kierunku.
Od strony graficznej pozycja prezentuje się dość solidnie. Lokacje może nie są byt rozległe, ale są pełne klimatycznych elementów. Postacie wyglądają naprawdę dobrze. Najfajniejsze są jednak wstawki po udanym egzorcyzmie ducha. Możemy wtedy zobaczyć moment śmierci danej postaci. Zaprezentowane jest to w sposób przypominający nagranie na starej taśmie VHS. Obraz śnieży i nie przypomina w niczym HD, do którego przyzwyczaiły nas współczesne telewizory. To dodaje produkcji posmaku kultowych japońskich horrorów z epoki V-Cinema. Niestety angielski voice acting nie robi już tak dobrego wrażenia. Kompletnie nie pasuje on do produkcji i słuchanie go jest po prostu męczące. Na szczęście możemy wybrać oryginalną ścieżkę dźwiękową. Reszta elementów audio stoi na poziomie. Może to tylko osobiste preferencje, ale zdecydowanie polecam granie napisami i japońskimi głosami postaci. Klimat zyskuje na tym bardzo wiele i po prostu nie da się przecenić znaczenia głosów naszych postaci w budowaniu napięcia.
Project Zero: Maiden of Black Water jest portem gry z WiiU, gdzie wykorzystywano padlet z ekranem jako aparatem fotograficznym, którym walczyliśmy z duchami. Ten ciekawy patent sprawiał, że Project Zero: Maiden of Black Water było tytułem, gdzie dzieliliśmy uwagę pomiędzy dwa ekrany. Można było bawić się na jednym ekranie jak w tradycyjnym survival horrorze, ale gra ewidentnie starała się wykorzystać unikatową funkcję konsoli Nintendo. PlayStation 5 nie pozwala na granie na dwóch ekranach. Zamiast tego możemy wykorzystać żyroskop z Dual Sense i sterować aparatem fotograficznym za pomocą machania padem. Jest to całkiem ciekawa opcja dająca namiastkę oryginalnego sterowania. Muszę przyznać, że o ile z początku nie byłem zbyt przekonany do tej opcji, tak z czasem polegałem na niej coraz bardziej. Machanie padem fajnie uzupełnia tradycyjne sterowanie gałkami.
Patrzenie na Maiden of Black Water oczami fana gatunku i osoby zakochanej w Project Zero jest trochę trudne. Rzeczy, które przeszkadzają innym graczom, mogą wydawać się nam całkiem normalne. Kiepskie sterowanie jest czymś, co należy po mocno skrytykować. Z drugiej strony osoby wychowane na „sterowaniu ludźmi-czołgami” z gier takich jak Resident Evil czy Silent Hill mogą traktować ten element jako znak rozpoznawczy survival horrorów. Drugą kwestią, która może zniechęcić graczy do tej produkcji, jest jej tempo. Maiden of Black Water to masa budowania napięcia i klimatu grozy. Wiążą się z tym powolnie poruszający się bohaterowie, masa notatek, których czytanie jest wskazane i backtracking. Bardzo często będziemy musieli cofać się do wcześniej odwiedzonych miejsc, by odnaleźć jakiś przedmiot lub cyknąć odpowiednią fotkę. W wykorzystaniu tej dobrze znanej formuły nie ma nic złego. Ważne jest jednak by nie dać graczowi uczucia monotonii i znudzenia. Piątej odsłonie Project Zero udaje się to tylko pod warunkiem, że zainteresuje nas opowiadana historia. Tym, co najtrudniej jest chyba tej grze wybaczyć, jest dość skromna ilość duchów, jakie napotykamy. Akcja produkcji dzieje się przecież na górze, gdzie masowo popełnia się samobójstwa. My jednak skazani będziemy na nieustanne walki z tymi samymi duchami. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w cyklu Project Zero pojawiły się wcześniej zjawy, które były bardziej interesujące jeśli chodzi o ich design. Tutaj jest kilka zjaw zapadających w pamięć, ale większość niestety nie jest niczym ciekawym.
Zarówno osoby lubiące poprzednie odsłony cyklu Project Zero jak i fani klasycznych survival horrorów znajdą w Maiden of Black Water solidnego reprezentanta swojej serii i gatunku. Na rynku nie ma zbyt wielu podobnych gier i horror uległ przez lata sporemu przeobrażeniu. Project Zero: Maiden of Black Water to odrobina legendarnej serii, która po latach powraca. Ja naprawdę tęskniłem i tytuł wciągnął mnie od razu. Mocno liczę na więcej, bo pomimo tego, że Project Zero: Maiden of Black Water nie jest najlepszą odsłoną serii, to gra i tak dostarcza lepszych doznań niż większość straszaków.