Epoka internetu sprawiła, że wiele z moich opinii i przekonań okazało się przynależeć do grupy tych niezbyt popularnych. Przykładowo byłem przekonany o genialności filmu Nieśmiertelny II. Dopiero jako dwudziestolatek dowiedziałem się, że jeden z filmów mojego dzieciństwa jest chałą. Podobnie było w przypadku Wojowniczych Żółwi Ninja. Moim faworytem zawsze był Leonardo. Niby trochę podejrzane było, że jak udawaliśmy TMNT to nikt inny nie chciał nim być. Jednak dopiero podczas jednej z wielu durnych debat online pojąłem, że Leo nie jest specjalnie lubiany ani doceniany. Uzbrojony w tą wiedzę postanowiłem spróbować pograć w Teenage Mutant Ninja Turtles: Mutants in Manhattan i poznać zalety tych „lepszych” żółwi. Niestety czas spędzony z tym tytułem doprowadził do tego, że nienawidzę Wojowniczych Żółwi Ninja.
Teenage Mutant Ninja Turtles: Mutants in Manhattan to trzecioosobowa gra akcji, gdzie wcielamy się w jednego z Wojoniczych Żółi Ninja i staramy się pokrzyżować plany Shreddera i Kranga. Para ta szykuje się do zrobienia czegoś złego i wykorzystuje pomoc popularnych złoczyńców z uniwersu TMNT. Tylko tyle można napisać o fabule. Cała historia to tak naprawdę zbiór kilku scenek i finałowa konfrontacja ze Shredderem. Takie potraktowanie fabuły powinno być pierwszą wskazówką co do tego z jaką gra mamy do czynienia. Niby to normalne, że gra na bazie kreskówki nie powali nas opowiadaną historią. Jednak nawet w porównaniu z zeszłorocznym Transformers: Devastation TMNT wypada bardzo słabo.
Nie pracowałem nad tym tytułem ale wydaje mi się, ze ktoś niskim nakładem finansowym chciał by na szybko stworzyć grę, która można będzie wydać w okresie premiery najnowszego filmu o Woownyczych Zółwiach Ninja. Mamy więc coś w rodzaju pozycji budżetowej zrobionej na odwal się. Przynajmniej takie wrażenie mam po obcowaniu z tym produktem. Każdy z interesujących pomysłów zostaje zaprzepaszczony przez brak dopracowania i lenistwo twórców.
Mutants in Manhattan serwuje nam nietypowe rozwiązania dotyczące gameplayu. Zamiast super liniowej produkcji mamy coś z pseudo otwartym światem. Poruszamy się po stosunkowo małych mapkach, gdzie mamy jednak trochę swobody ruchu. Dostajemy nagle informacje o jakiejś mini misji w stylu rozbrojenia bomby albo pokonania grupy przeciwników. Wykonujemy to zadanie po czym czekamy na kolejne. Czynność tą powtarzamy kilka razy po czym mamy okazję zmierzyć się z bossem. Postawienie na randomowe eventy jest odważnym rozwiązaniem. Dzięki niemu jesteśmy zachęceni do kilkukrotnego przechodzenia misji bo przynajmniej w teorii czekają nasz różnego rodzaju wyzwania. Niestety szybko okazuje się, że stworzono jedynie z cztery czy pięć typów misji, które będziemy nieustannie powtarzać przez całą grę.
Ważnym elementem rozgrywki jest zdobywanie kryształów służących do ulepszania naszych umiejętności i kupowania nowych zdolności a także doskonalenia naszych talizmanów. Dodatkowo mamy jeszcze mechanizm poziomów naszego konta przyznawanych za ukończone misje. Służy to temu by zbyt szybko nie odblokować najlepszych zdolności dla naszych postaci. Masa skili spośród których wybieramy 4 jakie będziemy wykorzystywać podczas misji wydaje się być całkiem fajnym pomysłem. Możemy dostosować zdolności nie tylko do naszego stylu gry ale i potrzeb drużyny z którą będziemy grać. Niestety większość umiejętności nie jest ani specjalnie interesująca ani przydatna. Większość z nich to proste ataki, leczenie towarzyszy albo wspomaganie ich. Różnica pomiędzy kolejnymi zdolnościami jest tak naprawdę tylko animacja wykonywania danej czynności. Podobnie jest w przypadku samych zółwi. Leonardo, Donatello, Michelangelo i Rafaello różnią się pomiędzy sobą tak naprawdę tylko wyglądem. Podczas rozgrywki każdy z bohaterów walczy w ten sam sposób.
Poza korzystaniem z umiejętności i przedmiotów mamy też bajer nazwany T-Glass. Jest to odpowiednik trybu detektywa z gier o Batmnaie. Podświetla on wrogów i cele naszej misji. W teorii ma to nam pomagać w bardziej skradankowym wykonywaniu zadań. Możemy bowiem jednym ciosem zdejmować przeciwników nieświadomych naszej obecności. Niestety ten element gameplayu jest w praktyce bezużyteczny.
Najnowsza produkcjach wydawana przez Activision skoncentrowana jest na trybie kooperacji. Co prawda nie ma kanapowego co-opa ale gra została stworzona pod współpracę online. Jeśli zdecydujemy się na zagłębienie w ten tytuł w pojedynkę to będziemy mieli możliwość zmieniana sterowanego przez nas żółwia w trakcie rozgrywki. Mamy też okazje do wydawania naszym towarzyszom bardzo prostych komend. Granie w ten tytuł samemu nie jest jednak dobrą decyzją. Gameplay jest wtedy jeszcze nudniejszy
Teraz pora przejść do meritum sprawy. Dlaczego produkcja ta zasługuje na negatywną ocenę. Po pierwsze całość starcza zaledwie na jakieś 4 godziny rozgrywki. Nie byłoby to takim złym wynikiem gdyby nie to, że prawie połowa z map na których będziemy walczyć to powtórki. Prawie wszystkie lokacje gry odwiedzamy po dwa razy. Najbardziej zawiedzeni będziemy jednak samym gameplayem. Prosty do bólu system walki połączony z powtarzaniem w nieskończoność tych samych mini zadań sprawia, że 4 godziny dłużą się niemiłosiernie. Dodajmy do tego sztucznie napakowanych przeciwników, których paski zdrowia służą jedynie wydłużeniu czasu rozgrywki. Na serio zarówno walki ze zwykłymi wrogami jak i z bossami ciągną się niemiłosiernie. Jeśli czuje się zmęczenie obijaniem czyichś twarzy to znaczy, że z daną gra coś jest nie tak. Takie właśnie miałem odczucie podczas marnowania czasu na ten tytuł.
Mutans in Manhattan charakteryzuje się komiksową oprawą graficzną. Podobnie jak w przypadku Transformer: Devastation zastosowano tutaj cell shading. Nadaje to całości charakteru i sprawia, że gra potrafi robić wrażenie. Niestety całość sprawdzała się zdecydowanie lepiej w przypadku gry o robotach w ukryciu. Niestety mimo braku split-screen gra nie jest wyświetlana w 60 klatkach na sekundę. Zamiast tego mamy 30FPS, które kompletnie nie pasuje do teoretycznie szybkiej rozgrywki i wykręconych akcji wykonywanych przez żółwie.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nowa produkcja Platinum Games leży praktycznie na każdym froncie. Nawet system walki, który w przypadku poprzednich gier studia był wzorcowy jest tutaj nieziemską kiepścizną. Po prostu trudno uwierzyć że za tą produkcją stoją ci sami ludzie którzy dostarczyli nam Bayonettę.
Im więcej czasu spędziłem z Teenage Mutant Ninja Turtles: Mutants in Manhattan tym gorsze miałem zdanie o tej grze. Coś co z początku wydaje się ok produkcją szybko przeobraża się w cieniznę nie wartą naszych pieniędzy i czasu. Platinum Games udało się jakimś cudem stworzyć crapa gorszego od The Legend of Korra. Lepiej trzymać się od tego szmelcu z daleka.