Fire Emblem Fates; Birthright okazało się wyśmienitą grą. Dlatego od razu po jej ukończeniu zabrałem się za przechodzenie kolejnej kampanii tworzącej trylogię Fire Emblem Fates. Czy Conquest jest w stanie dorównać swojemu poprzednikowi? Czy stanie po ciemnej stronie mocy może sprawić nam frajdę?
Sytuacja z najnowszą produkcją Intelligent Systems jest trochę skomplikowana. Mamy bowiem jeden tytuł Fire Emblem Fates, który jednocześnie jest trzema odrębnymi grami. Każdy z tytułów opowiada o tym samym konflikcie. Fabuła gier przedstawiona jest jednak w postaci co by było gdyby. Są to więc trzy odmienne produkcje o tej samej bazie. Sprowadza się to do tego, że pierwsze 6 rozdziałów jest w każdej z gier dokładnie takie same. Po ich przejściu dochodzi do rozgałęzienia historii i trzy tytuły prezentują nam rożne warianty dalszych zdarzeń. Sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana przez sposób wydania gry. Dwie z trzech odsłon pojawiają się na sklepowych pułkach. Ostatni scenariusz dostępny jest jako DLC. Jednak jeśli kupimy jedną z wersji gry to pozostałe dwie możemy kupić jako DLC w niższej cenie. Dodatkowo Fire Emblem Fates pojawiło się w edycji specjalnej, gdzie na jednym kartridżu znajdują się wszystkie trzy gry. W każdym razie pomiędzy poszczególnymi odsłonami Fates występują wielkie różnice czyniące je w pewnym sensie innymi grami. Jednocześnie dzielą one między sobą główną oś fabularną i występujące postacie. Tyle wprowadzenia na temat całości Fire Emblem Fates. Po ograniu dwóch z trzech tytułów tej trylogii mogę powiedzieć, że największe różnice pomiędzy grami występują w fabule i typach misji jakie będziemy mieli okazję przechodzić. No i oczywiście w poziomie trudności, który przy Conquest wyraźnie podskakuje do góry.
Początek wszystkich trzech odsłon Fire Emblem Fates jest taki sam. Tworzymy swojego awatara, który to jest księciem bądź księżniczką państwa Nohr. Nasze królestwo jest w narastającym konflikcie z sąsiadującym państwem Hoshido. Wprowadzenie gry uczy nas trochę o obu krainach i głównych postaciach występujących w Fire Emblem Fates. Dowiadujemy się między innymi tego, że nasz bohater potrafi zamieniać się w smoka i dzięki temu posiada specjalne magiczne umiejętności. Zostajemy poinformowani także o tym, że nasz awatar jest tak naprawdę księciem Hoshido, który został za młodu porwany przez króla Nohr. Tamten władca wychowywał nas jako swoje własne dziecko. W pewnym momencie dochodzi do starcia naszych dwóch rodzin na polu bitwy. My musimy zadecydować po której ze stron się opowiemy. W Conquest decydujemy się na pozostanie u boku naszej przybranej rodziny Oznacza to, że zostajemy po stronie kogoś kto chwilę wcześniej zabił naszą matkę, porwał nas i próbował pozbawić nas życia. Stanie po stronie Nohr stawia przed nami wyzwanie dążenia do pokoju i naprawy sytuacji kiedy to nasze państwo jest agresorem. Scenariusz tego typu pozwala na ukazanie, że wojna nie jest tylko podziałem na tych dobrych i tych złych. Stoi to w kontraście ze sztampową i przewidywalną historyjką z Birthright. Niestety dla mnie całość się sypie i jest bardzo niewiaroygodna.
Nie ma co owijać w bawełnę. Fabuła Conquest jest dla mnie czymś nie do pojęcia. Bohaterowie zachowują się nielogicznie i drażnią mnie tym co czynią. Sprawa ma się tak, że wiemy o tym że jesteśmy po złej stronie. Jednak sami dążymy do tego by czynić dobro. Teoretycznie motywem ma tutaj być naprawienie zła od środka. To jednak kompletnie tej grze nie wychodzi. Po części jest to wynik stworzenia czarno-białego podziału pomiędzy Nohr a Hoshido. Strona którą gramy w Birthright jest nieskazitelnie dobra. Tutaj mamy chorych psychicznie, trochę zboczonych degeneratów dążących do zagłady. Nie możemy się jednak wczuć w stanie po złej stronie bo nasza postać dalej chce być jednym z dobrych. Przez to całość nie ma większego sensu. Gdyby tak starać się pokazać racje Nohr i nie ukazać tej strony jako absolutnie złych to mielibyśmy historię lepszą od tego co jest w Birthright. Może to tylko mój problem bo nie jestem w stanie wczuć się w postać, która ewidentnie staje po złej stronie konfliktu. Wydaje mi się, że taki zabieg był celowym rozwiązaniem tak by osoby kupujące cyfrową wersję gry z automatu wybierały stanięcie po stronie Hoshido. Conquest jest takim drugim daniem skierowanym do osób chcących więcej.
Fire Emblem Fates to klasyczny SRPG z liczącej sobie już ponad 25 lat serii. Rozgrywka tej produkcji przypomina wydaną kilka lat temu odsłonę Awakening. Na początku gry wybieramy poziom trudności dzięki czemu możemy z rezygnować z charakterystycznego elementu cyklu jakim jest permanentna śmierć postaci. Większą cześć rozgrywki stanowią turowe bitwy, gdzie grupa naszych jednostek mierzy się z wrogiem. Każda z naszych jednostek wykonuje ruch po czym może dokonać ataku, skorzystać z przedmiotów lub posiadanych przez siebie umiejętności. Podstawowy system jest dość prosty i walki rozgrywają się zazwyczaj na zasadzie kamień, papier, nożyce. Jednostki wyposażone w konkretny typ broni mają przewagę nad innym uzbrojeniem. Sprawia to, że musimy pilnować tego kogo atakujemy i jaki przeciwnik znajduje się w naszym pobliżu. Nawet najsilniejsze jednostki mogą paść bardzo szybko jeśli zaatakuje je wróg z odpowiednim orężem. Na tą raczej prostą bazę zostaje nałożony jeszcze głębszy system opierający się na pasywnych umiejętnościach i relacjach pomiędzy postaciami. Po pierwsze możemy ustawiać naszych bohaterów w pary. Wtedy zamiast dwóch jednostek posiadamy tylko jedną ale silniejszą. Takie grupowanie jak i inne formy wspierania się na polu bitwy sprawiają, że nasi wojownicy budują ze sobą więzi. Sprawia to, że konkretne zespoły stają się skuteczniejsze w walce i na przykład samoczynnie wspierają kompana znajdującego się na sąsiadującym polu.
Poza toczeniem walk i licznymi dialogami pomiędzy bohaterami czas gry wypełnia nam także budowa naszego zamku. Jest to interesujący mechanizm, gdzie otrzymujemy poletko na którym stawiamy nowe budynki, pomniki i machiny obronne. Wraz z postępami w grze odblokowujemy kolejne typy budowli, które przydane są w zarówno w przygotowywaniu się do walki jak i polepszaniu relacji z naszymi sojusznikami. Obok typowych dla gier sklepów i kowali mamy także całą gamę nietuzinkowych budowli takich jak sauna, więzienie, loteria czy arena. Dodatkowo w naszym zamku znajduje się strzegący go smoczek, którego karmimy rzeczami znajdowanymi na terenie naszych włości. Cały ten element gry jest tak naprawdę opcjonalny i nie musimy się angażować w ozdabianie naszego zamku i interakcje z naszymi kompanami. Oczywiście te relacje są siłą cyklu Fire Emblem. W końcu możemy nawiązać romanse, ożenić się i mieć dzieci co przekłada się na dodatkowe jednostki gotowe zginać za naszą sprawę.
Samo budowanie relacji ogranicza się do współdziałania jednostek na polu bitwy, dawania im prezentów w zamku i gadaniu z nimi. Mamy możliwość zaproszenia postaci na pogawędkę do naszego namiotu. Z tego co wiem to ten element padł ofiarą cenzury. W japońskiej wersji gry głaskaliśmy naszych towarzyszy by uzyskać ich przychylność. Teraz zostaje nam przedstawione zbliżenie na ich twarz i możemy się przez kilka sekund pogapić z bliska na model kompana.
Fire Emblem Fates: Conquest jest tytułem skierowanym do wyjadaczy. Elementy na które narzekałem w poprzedniej grze zostają naprawione. Mamy zdecydowanie trudniejsze i bardziej interesujące misje. Gra staje się wyzwaniem ale ze względów fabularnych ma to sens. Limity ilości tur na przechodzenie poziomów, zadania polegające na ochronie czy przechwytywaniu sprawiają, że każdy z prawie 30 rozdziałów tego tytułu jest naprawdę interesujący. Mamy zdecydowanie mniej okazji na wykonywanie pobocznych map i nabijanie poziomów naszych postaci. Przez to za każdym razem jesteśmy wystawieni na próbę i śmierć czai się na nas za każdym rogiem.
Jeśli chodzi o rozgrywkę online to w grze umieszczono tryb odwiedzania cudzych zamków. Możemy wtedy podziwiać kto w jaki sposób ozdobił swoją fortyfikację. Jest też tryb toczenia bitew z innymi graczami. Najciekawsze jednak jest jednak sprawdzenie swoich umiejętności strategicznych w trybie obrony naszego zamku. Wtedy to okazuje się jak sprawnie rozłożyliśmy naszą obronę. Celem wroga jest dotarcie do tronu a my musimy go przed tym powstrzymać.
Jednym z najlepszych rozwiązań jakimi może pochwalić się Fire Emblem Fates jest olbrzymi wpływ gracza na zaprezentowane mu treści. Mówiąc w prostych słowach to jak wiele da się pominąć albo oddać w ręce AI. Możemy dostosować wiele elementów tego jak przebiegają bitwy. Mamy możliwość pomijania scen walki, animacji poruszania się a także automatyczne lub ręczne przyśpieszenie ich. Opcji jest więcej niż było w przypadku Fire Emblem Awakening.
Wspominam o tym głównie ze względu na to, że taka zmiana wydaje się być wyciągnięciem wniosków z Codename STEAM. Bolączki powolnych walk jakie borykały tamten tytuł zostały kompletnie wyeliminowane. Z własnego doświadczenia wiem, że wiele gier JRPG i SRPG cierpi na przydługie animacje ataków podczas walki. Za pierwszym razem są to wspaniałe widowiska ale po 20 godzinach człowiek ma dość tego elementu. Możliwość wyłączenia animacji zdecydowanie przyśpiesza tempo rozgrywki. Dlatego też dobrze, że to rozwiązanie nadal znajduje się w grze. Podobnie jest w przypadki powracającego trybu Auto-Battle. Pozwala on leniwym na wybranie jednej z kilku konfiguracji taktyk lub stworzenie własnego wariantu dla każdej postaci i automatyczne zastosowanie go dla naszych jednostek. Jest to świetna opcja dla tych, którzy wolą koncentrować się jedynie na kilku swoich jednostkach zamiast na wszystkich wojownikach. Nie polecam tego rozwiązania jeśli gramy na wyższych poziomach trudności ale bardzo ciesze się z istnienia takiej opcji.
Fire Emblem Fates Conquest to interesujące uzupełnienie Birthright. Zdecydowanie trudniejsza gra serwuje nam ciekawsze misje. Gorsza fabuła jest wspomagana przez trochę bardziej interesujące postacie. Jako dokładka po Birthright tytuł ten sprawdza się świetnie. Trudno mi jednak powiedzieć jak Conquest wypada dla osób, które chciałyby z nim rozpocząć przygodę z kultowym cyklem Nintendo. Jakoś mi się nie widzi, żeby ta produkcja nadawała się jako czyjś pierwszy Fire Emblem. Z drugiej strony bardziej doświadczeni gracze otrzymają wyzwanie na odpowiednio wysokim poziomie. Właśnie ten element sprawia, że koniec końców ten fragment trylogii Fates jest jednak troszkę lepszy od Birthright.