Insurgency of Defeat czyli wrażenia z alfy Day of Infamy - Makek - 30 sierpnia 2016

Insurgency of Defeat, czyli wrażenia z alfy Day of Infamy

Wbrew powszechnej opinii, ciężko mi nie odnieść wrażenia, że w ostatnim czasie zarówno deweloperzy, jak i wydawcy starają się bardziej niż zwykle dogodzić graczom, usilnie pragnącym powrotu gier do tego, co było kiedyś. Wszyscy bowiem wiemy, że starsze jest lepsze, a teraz to już po prostu nie to samo. Naprawdę, nawet naukowcy (załóżmy, że amerykańscy – będzie brzmieć wiarygodnie) potwierdzili to w swoich wieloletnich badaniach i doświadczeniach!

Spójrzmy jednak na sprawę całkiem poważnie i przytoczmy przykłady – id Software po postapokaliptycznych wybojach w Rage wyjechało na prostą i wypuściło nowego Dooma, który jest w zasadzie dokładnie tym, na co tyle lat czekali fani FPS-ów z lat 90. Osoby pamiętające rajdowe wyścigi w kultowym Colin McRae Rally 2.0 też mają w końcu powody do zadowolenia – wydany pod koniec ubiegłego roku DiRT Rally zebrał świetne oceny w recenzjach. Nawet najnowszy Hitman, choć kontrowersyjnie podzielony na epizody, zdaje się być oczekiwanym powrotem do korzeni.

Nawet II wojna światowa w grach komputerowych, a zwłaszcza w pierwszoosobowych strzelankach, zdaje się powoli wracać na salony i to bez pomocy Infinity Ward i wyczekiwanego przez wielu powrotu Call of Duty do drugowojennych konflików. Wszystko za sprawą Day of Infamy – nowego FPS-a od niezależnych twórców ze studia New World Interactive.

I tak, Day of Infamy jest drugowojenną strzelanką, którą fani tych realiów naprawdę powinni się poważnie zainteresować. To nie jest niewypał w postaci Enemy Front czy nijaki Heroes & Generals. Choć jest to produkcja znajdująca się aktualnie we wczesnym dostępie (z wieloma wadami, charakterystycznymi dla alf i bet), to już teraz pokazuje jak powinien wyglądać FPS w klimacie II wojny światowej. Czyżbyśmy mieli więc do czynienia z kolejnym udanym powrotem do korzeni i grą, będącą dokładnie tym, na co wszyscy czekali? Sprawdźmy!

Jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało, określenie modowej incepcji bardzo dobrze opisuje genezę powstania Day of Infamy. Wszystko zaczęło się bowiem w 2007 roku, kiedy to pojawiła się modyfikacja do Half-Life 2, zatytułowana INSURGENCY: Modern Infantry Combat. Dzięki niej mogliśmy wcielić się w postać żołnierza, uczestniczącego we współczesnym konflikcie, choć nie w takim stylu jak w przypadku poniekąd bliźniaczego Counter-Strike. Realia były o wiele bardziej poważne, zbliżając się tym samym chociażby do Call of Duty 4: Modern Warfare. W 2014 roku darmowy mod przerodził się w pełnoprawną grę za sprawą niezależnego studia New World Interactive. Tym samym wydano Insurgency, rozwijające pomysły oryginalnej modyfikacji oraz dodające wiele nowych atrakcji. Jedną z nich było chociażby wsparcie warsztatu Steam, który z kolei stanowi miejsce narodzin Day of Infamy. Wspomniana gra początkowo była bowiem darmowym modem do Insurgency. Pomimo błędów i niedociągnięć, społeczność graczy pozytywnie go przyjęła, co skłoniło autorów do dopracowania konceptu i wypuszczenia go w postaci samodzielnego tytułu: Day of Infamy.

Można by nawet jeszcze bardziej zakręcić w tym moderskim kotle – Day of Infamy (w skrócie DoI) wyraźnie czerpie bowiem inspiracje z Day of Defeat – moda do pierwszego Half-Life’a. Silnik z Half-Life to z kolei zmodyfikowany kod silnika id Tech 1… ale dalszej części tej z pewnością fascynującej przygody w głąb czasów Wam oszczędzę. Wzmianka ta jest jednak dość istotna aby nakreślić, czym tak naprawdę jest Day of Infamy. Mamy tutaj do czynienia ze swoistym duchowym spadkobiercą Day of Defeat, doprawionym realizmem, znanym z Insurgency. Insurgency of Defeat jako tytuł z pewnością bardziej obrazowo tłumaczyłoby te powiązania. Jako gracz, który spędził wiele godzin zarówno przy jednej, jak i drugiej produkcji, postaram się ocenić, jak takie połączenie spisuje się w praktyce.

Po włączeniu gry naszym oczom ukazuje się menu, dające do zrozumienia, że w Day of Infamy znajdziemy zarówno misje w trybie dla pojedynczego gracza, kooperację, jak i typową rozgrywkę wieloosobową. Nie dajcie się jednak zwieść – DoI nie posiada typowej kampanii jednoosobowej! Każdy ze sposobów zabawy polega na dokładnie tym samym, a różnica dotyczy wyłącznie ilości botów dookoła nas. W multiplayerze nie znajdziemy żadnego, w kooperacji pojawią się jedynie w przeciwnej drużynie, a w singleplayerze zastąpią także kompanów z naszego oddziału (w których będziemy mogli wcielić się po śmierci). Brak typowej kampanii można uznać za wadę, choć od początku należy pamiętać, że Day of Infamy to tytuł wieloosobowy i z takim też zamysłem był tworzony. Misje dla pojedynczego gracza mogą służyć jedynie jako zapoznanie się z mapami czy pomoc przy szybszym odblokowaniu osiągnięć, związanych z zabójstwami poszczególnymi typami broni.

Do dyspozycji gracza oddano 6 map, stanowiących odzwierciedlenie rzeczywistych wydarzeń z czasów II wojny światowej. Tym samym możemy przenieść się do roku 1943, gdzie pod kryptonimem operacji Husky alianci zaatakowali wybrzeże Sycylii, czy kiedy w grudniu tego samego roku odbyła się bitwa o włoską Ortonę. Obowiązkowo mamy także dobrze znane lądowanie w Normandii. Mapy robią wrażenie – są duże, rozbudowane i zróżnicowane: walczymy tutaj na otwartych i rozległych terenach, jak w przypadku plaży w Normandii czy lasu w niemieckim Reichswald, ale znaleźć można też gęsto porozmieszczane ruiny budynków z ciasnymi korytarzami i małymi pomieszczeniami. Mimo to, sześć aren to trochę za mało i mam nadzieję, że liczba to powiększy się wraz z kolejnymi, dużymi aktualizacjami.

Mapy w Day of Infamy zostały przystosowane do podstawowych trybów gry: Liberation, Frontline oraz Offensive w multiplayerze oraz Stronghold, Patrol i Entrenchment w kooperacji. Wszystkie opierają się na przejmowaniu punktów kontrolnych, choć każdy robi to w nieco inny sposób. Przykładowo, w Liberation walczymy o kontrolę trzech różnych lokacji, zupełnie jak w Dominacji z Call of Duty. W Offensive z kolei jedna drużyna przez cały czas atakuje, cofając respawn drużyny przeciwnej poprzez przejmowanie punktów kontrolnych. Choć nie każda mapa jest w stanie obsłużyć wszystkie trzy tryby rozgrywki (Liberation na plaży w Normandii po prostu nie ma sensu), to są one na tyle zróżnicowane, że często na jednej arenie rozgrywka w np. Frontline i Liberation stanowi dwa różne doświadczenia.

Po wybraniu trybu gry oraz mapy pozostaje skupić się na naszym żołnierzu. W Day of Infamy znajdziemy prosty system klas postaci, podobny do tego z Day of Defeatmamy tutaj podział na snajperów, obsługę karabinu maszynowego, szturmowca, wsparcie, karabiniera, inżyniera oraz oficera. W odróżnieniu od DoDa, tutaj ekwipunek możemy w niedużym stopniu modyfikować. Przykładowo, niemiecki strzelec decyduje czy chce korzystać z karabinu Kar98k czy Gewehra 43, a snajper wybiera czy woli wspomóc drużynę granatem dymnym czy postawić na ofensywę w postaci odłamkowego. Niektóre z broni mają także dodatki, pozwalające na krótsze przeładowanie czy szybszą zmianę. Możliwości konfiguracji jest jednak mało, dzięki czemu na pierwszy plan wysuwa się samo pole bitwy, a nie przygotowanie do niego. Bez niepotrzebnych perków, systemu postępu postaci czy tym bardziej skórek do broni – idź na front i lepiej naucz się strzelać, bo możesz szybko zginąć od jednego, niezauważonego pocisku.

To jest właśnie ten moment, kiedy w Day of Infamy czuć ducha Insurgency. Pierwsza produkcja New World Interactive zasłynęła swoim podejściem do realizmu i nie inaczej jest w przypadku DoInasza postać może zginąć od jednego celnego strzału, ale tyczy się to także naszych rywali. Skutkuje to tym, że kaliber dzierżonej przez nas broni wpływa głównie na dystans, z jakiego efektywnie możemy strzelać, a nie na zadawane obrażenia, dzięki czemu sianie zniszczenia na bliskich odległościach jest możliwe nawet z podstawowym pistoletem. Gra oferuje sporo aspektów dotyczących poruszania się naszej postaci – mamy tutaj sprint, kucanie i leżenie, ale także nieco zapomniane w strzelankach wychylanie się na boki. Dodatkowo, podczas celowania możemy wstrzymywać oddech (przy każdej broni – nie tylko w snajperkach), a przy podchodzeniu do ścian nasz karabin podnosi się do góry, aby nie zawadzić o fizyczną barierę. No i chyba najważniejsza kwestia – zabicie przeciwnika nie skutkuje pojawieniem się komunikatu o zdobyciu fraga, a nad głowami wrogich żołnierzy nie znajdują się znaczniki informujące o ich przynależności do drużyny. Niedoświadczeni gracze z początku będąc więc strzelać po swoich, lub zwyczajnie nie rozpoznawać swoich przeciwników.

Realizm jest w Day of Infamy kluczowy, co może być problemem dla osób, które zjadły zęby na o wiele prostszym, bardziej zręcznościowym Day of Defeat. DoI to bezkompromisowa wizja drugowojennych bitew, które – choć opierają się na podobnych zasadach co DoD – ukazują brutalność walk oraz często brak równowagi sił pomiędzy stronami konfliktu. Rozgrywki w Day of Infamy są często niezbalansowane, co jest z pewnością celowym zabiegiem autorów na pokazanie bezsilności żołnierzy na niektórych etapach bitew, chociażby w przytaczanym już kilka razy lądowaniu aliantów na plaży Omaha. Dzięki temu doprowadzenie aliantów do zwycięstwa na mapie w Normandii jest o wiele trudniejsze – ale też i bardziej satysfakcjonujące.

W wielu grach multiplayer lubię posłuchać ulubionej muzyki w tle. Działa ona motywująco, a poza tym przy powtarzalności, która z czasem wkrada się do rozgrywki, wybrany przez nas soundtrack nieco ją uatrakcyjnia. Day of Infamy nie jest tą grą i podejrzewam, że nie będzie. Jeśli miałbym wskazać czynnik, który oprócz realizmu sprawia, że rozgrywka jest tak dobra, byłby nim właśnie dźwięk. I chodzi mi tutaj o udźwiękowienie ogółem, bo zarówno odgłosy wystrzałów z broni, okrzyki naszych kompanów, znikoma muzyka czy huk po wybuchu pocisku artyleryjskiego to uczta dla uszu. Szczególne wrażenie robią frazy żołnierzy, którzy obrywając kulą potrafią głośno zakląć, a podczas przeładowania z niepokojem krzyczą, prosząc o ubezpieczanie pleców.

Tego typu zagrania jeszcze mocniej wpływają na efekt doświadczenia wojny w grze i nie mam tutaj na myśli konfliktu z punktu widzenia takiego kapitana Price’a, który w pojedynkę i z efektownymi szlagierami w zanadrzu jest w stanie wytłuc całą armię wrogów. Chodzi o sytuację, kiedy będziesz jedynym żołnierzem na polu walki, po tym jak przed ułamkiem sekundy karabin maszynowy poćwiartował Twoich przyjaciół z drużyny, a ty cudem uszedłeś z życiem i Twoja przerażona postać zacznie wykrzykiwać w niebogłosy, wołając o wsparcie. Dla mnie to nowy, dość specyficzny wymiar strachu, którego nie byłem w stanie doświadczyć nawet w niemalże identycznym, choć osadzonym we współczesności Insurgency.

Niestety, w parze ze świetną oprawą audio nie idzie grafika Day of Infamy, choć zamierzam jej teraz mocno bronić. Znajdujący się na pokładzie niemal 12-letni silnik Source sprawia, że wizualnie DoI jest zwyczajnie poprawne, co mimo wszystko dla mnie jest wystarczającym rezultatem. Pamiętajmy, że pozwala to uruchomić grę na słabym sprzęcie (sam grałem na ponad 7-letnim komputerze, na którym od dwóch lat nie jestem w stanie uruchomić 95% nowych produkcji), a to przyciągnie do Day of Infamy większą liczbę graczy. Ponadto, Source charakteryzuje się stabilnym kodem sieciowym, dzięki czemu lagi czy problemy z połączeniem nie zdarzyły mi się jeszcze ani razu. Bieda na ekranie może i jest, ale to nie grafika gra pierwsze skrzypce w DoI.

Nie zamierzam na tym etapie oceniać Day of Infamy, zwłaszcza, że gra wciąż jest w alfie i przed twórcami stoi otwarta furtka do wielu aktualizacji i dodatków. Podejrzewam, że w tej kwestii New World Interactive nie zawiedzie – już przy okazji Insurgency pokazali, że aktywnie wspierają swoje produkcje, dodając wiele zawartości oraz stale poprawiając błędy i bugi. Poza tym, nawet jako niedokończona wersja, Day of Infamy to świetna produkcja z olbrzymim potencjałem na przyciągnięcie wielu osób, stęsknionych za II wojną światową w grach.

A czy gra odniesie sukces? Zależy co rozumiemy pod tym pojęciem – Insurgency, choć było dopracowaną i udaną produkcją, nie zawładnęło listami popularności. Być może drugowojenne realia sprawią, że przy Day of Infamy będzie inaczej, zwłaszcza jeśli uwzględnimy obecną lukę tego typu tytułów na rynku. Ciekawi też jak DoI poradzi sobie w porównaniu z Battalionem 1944 – podobnym FPS-em w klimacie II wojny światowej, o którym zrobiło się głośno przy okazji zbiórki pieniędzy na Kickstarterze. Do czasu jego premiery pozostał jednak jeszcze ponad rok i w międzyczasie Day of Infamy może okazać się naprawdę ciekawą alternatywą. Pomimo drobnych błędów zachęcam wszystkich zainteresowanych do wspólnej gry, a jeśli wciąż macie wątpliwości, to być może bardziej przekonają Was koledzy z redakcji tvgry, których materiał na temat Day of Infamy pojawił się niedawno na stronie serwisu.

Makek
30 sierpnia 2016 - 09:36