Recenzja nowego albumu grupy RAMMSTEIN
Recenzja płyty Emigrate - A Million Degrees. Czekając na Rammsteina
Koncerty gwiazd w Polsce 2016 - mały przewodnik po muzycznych imprezach
Rammstein in Amerika - recenzja muzycznego Blu-raya
Rockowe klasyki kontra dzieciaki
10 ulubionych, najważniejszych, najlepszych albumów
Tytuł tego wpisu jest tak prostolinijny, jak jego bohater. I gdybym pokusił się o napisanie recenzji tuż po premierze płyty, po może dwóch przesłuchaniach całości, wydźwięk byłby inny. Mniej pozytywny. Pozbawiony tytułu, posiadający minimalistyczną okładkę siódmy album grupy Rammstein, zaczyna przemawiać do słuchacza dopiero po dłuższym obcowaniu. Tak zresztą dzieje się z wieloma płytami, ale dopiero teraz czułem się gotowy, by o "białym albumie" Niemców napisać na blogu. A zatem - los!
10 lat, które minęło od premiery Liebe Ist Für Alle Da, zdaje się być niesłyszalne w muzyce zawartej na nowym krążku. Wątek został podjęty w miejscu, gdzie panowie przerwali zabawę poprzednim razem. I jednocześnie doświadczenie, jakie zdobyli po drodze (zespół Emigrate, solowy projekt Lindemann), bardzo mocno wpływa na to, jakim albumem jest płyta numer 7.
Wielu z Was zapewne wie, że jeden z gitarzystów zespołu Rammstein, Richard Z. Kruspe, wypełnia sobie czas poza macierzystą formacją robiąc muzykę pod szyldem Emigrate. A jeśli do tej pory nie wiedzieliście, to teraz macie okazję, by nadrobić trzy płyty tego zespołu, łącznie z najnowszą - A Million Degrees - której dotyczyć będzie ten tekst.
Fajnie jest, jeśli solowe projekty muzyków kojarzonych z danym gatunkiem, wychodzą poza oczywiste ramy i proponują coś więcej. Rammstein jest głośny, kanciasty, raczej pozbawiony finezji, wszystko tam jest metalowe i płonie (nowej płyty spodziewamy się w przyszłym roku i sprawdzimy, czy germańska zabawa trwa dalej). Emigrate proponuje muzykę łagodniejszą, bardziej radiową, ale nadal zanurzoną w rocku i - okazjonalnie - metalu. Czyli niby to samo, ale jednak inaczej. I tylko po angielsku. I Richard śpiewa. No i raczej nie dla zatwardziałych fanów R+.
Nie tylko gry, seriale i filmy są potrzebne do zdrowego popkulturowego życia. Nie może zabraknąć muzyki, najlepiej w wydaniu "na żywo". Polska już dawno temu przestała być białą plamą na koncertowej mapie Europy, czego doskonałym przykładem są pozostałe miesiące 2016 roku. Imprez większego i mniejszego kalibru jest na tyle dużo, że postanowiłem przygotować małą ściągawkę dla zainteresowanych. Oto chronologicznie ułożone, ujawnione do tej pory koncerty i festiwale, na których pojawią się zagraniczne gwiazdy dużego formatu. Z góry uprzedzam - selekcji nie było. Justiny Biebery zderzają się z Mastodonami. Niech muzyka gra, mili państwo.
Dzisiaj w Warszawie kończy się Orange Warsaw Festival, a od niego zacznie się poniższa wyliczanka. Jeśli czegoś zabraknie albo coś pojawi się na rozkładówce później, możecie śmiało krzyczeć w komentarzach, postaram się zestawienie uzupełnić.
Niemal 6 lat minęło od premiery ostatniego studyjnego albumu Rammsteina. Liebe ist für alle da pojawił się 16 października 2009 roku, zaś dwa lata później fani na "przetrzymanie" dostali kolekcję teledysków i remiksów z jednym premierowym utworem. I choć grupa jeszcze koncertowała, to w szeregach ekipy pojawiły się deklaracje o potrzebie swego rodzaju urlopu. Bez wątpienia Rammstein nagra jeszcze nowy materiał, ale póki co dostaliśmy co innego: długo oczekiwane koncertowe wydawnictwo połączone z filmem dokumentalnym. Rammstein in Amerika już jest dostępny na sklepowych półkach, a ja zapraszam na jego szybką recenzję.
Każdy z nas ma swój ulubiony zespół, wykonawcę, na którego płyty czeka jak na zbawienie. Uwielbiam Archive, ale oni ostatnio wkroczyli na bardzo płodną ścieżkę, więc nie ma na co narzekać. Kocham dokonania Maynarda Keenana i tu już trzeba wykazać się cierpliwością. Pan Keenan ostatnio nagrał przyjemną płytkę z Pusciferem, jednak na najnowszą płytę Toola czekamy już... ponad siedem lat. I co roku pojawia się informacja, że płyta zbliża się wielkimi krokami, jest już bardzo blisko. W związku z tym, że konkretów nie ma, portale muzyczne publikują jakiekolwiek newsy związane tematem z zespołem. I tak trafiłam na muzykujące dzieciaki. Dzieciaki, które są obrzydliwie zdolne. Dzieciaki, które grają bardzo dorosłą muzę, często dedykowaną wielkim mężczyznom z włosami po pępek, okutanym w skórzane ciuszki.
Jesteście tu jeszcze? Czadowo. Internet pokazał już dawno temu, że rankingi są bardzo poczytne (right? :P), stąd bardzo silna potrzeba stworzenia kolejnego. Tym razem w roli głównej występuje muzyka, a dokładniej wspaniała dziesiątka najlepszych, z mego punktu widzenia, albumów z szeroko rozumianego gatunku muzyki rozrywkowej. Ale zanim przejdę do tzw. mięska, kilka uwag.
Wymienione poniżej dzieła to rzeczy w najgorszym razie uznawane za dobre, ale (za wyjątkiem dwóch, może trzech pozycji) raczej nie mają pretensji do bycia najważniejszymi wydawnictwami w historii wszechświata, które przy zmieniły postrzeganie gatunku. "Najważniejszość" jest zatem w tym wypadku tożsama raczej z "ulubionością". Zabraknie tu Beatlesów, Zeppelinów, Floydów czy np. Depeche Mode - doceniam twórczość, obdarzam wielkim szacunkiem i nawet od czasu do czasu słucham, ale ci wykonawcy nie należą do mojego top 10. Druga ważna informacja jest taka: każdy zespół mógł pojawić się tylko raz, mimo faktu, że być może inna płyta tego kogoś zrywa skarpety mocniej niż umieszczona na liście propozycja innego kogoś. No to podkręcamy do 11!