Rammstein in Amerika - recenzja muzycznego Blu-raya - fsm - 30 września 2015

Rammstein in Amerika - recenzja muzycznego Blu-raya

Niemal 6 lat minęło od premiery ostatniego studyjnego albumu Rammsteina. Liebe ist für alle da pojawił się 16 października 2009 roku, zaś dwa lata później fani na "przetrzymanie" dostali kolekcję teledysków i remiksów z jednym premierowym utworem. I choć grupa jeszcze koncertowała, to w szeregach ekipy pojawiły się deklaracje o potrzebie swego rodzaju urlopu. Bez wątpienia Rammstein nagra jeszcze nowy materiał, ale póki co dostaliśmy co innego: długo oczekiwane koncertowe wydawnictwo połączone z filmem dokumentalnym. Rammstein in Amerika już jest dostępny na sklepowych półkach, a ja zapraszam na jego szybką recenzję.

Rammstein od zawsze przywiązuje dużą wagę do wizualnej strony wszystkich swoich płyt. Grafika na pudełkach/książeczkach zawsze jest ciekawa, tworzywo jest wysokiej jakości i często na nowego posiadacza czeka jakaś niespodzianka (czy to śmieszna fotka czy durnowaty gadżet, jak w przypadku super-ultra-luksusowej edycji ostatniego albumu, wyposażonej m.in. w wibratory i kajdanki). Z Rammstein in Amerika nie jest inaczej. Srebrna farba na opakowaniu, porządna tektura i gołe zdjęcia chłopaków na tle amerykańskich krajobrazów. Jakkolwiek to brzmi - dobrze to wygląda na półce.

W środku znajdziemy teksturową wkładkę z informacjami i dodatkową grafiką oraz dwie płyty (tak samo jest w przypadku wydania na DVD). Na jednej znajduje się koncert zespołu, który miał miejsce w grudniu 2010 roku w nowojorskim Madison Square Garden, na drugiej natomiast jest dokument noszący taki sam tytuł, jak całe wydawnictwo oraz krótki, bonusowy making of albumu Liebe ist für alle da. Z racji bogatej zawartości obu dysków cena w okolicach 90 złotych nie wydaje się być ani trochę wygórowana, co też zaraz postaram się udowodnić.

Jaki Rammstein jest, wie z pewnością każdy kumaty człowiek, nawet jeśli z grobowym głosem Tilla Lindemanna i czołgowymi riffami nie jest mu po drodze. Rammstein to ciężkie granie z serca Niemiec. To wschodnioberliński oddech wolności, to tanzmetal, to panzerband, to dopracowane muzyczne podróże na każdej płycie i oszałamiające przywiązanie do detali w kwestii strony wizualnej tak teledysków, jak i wydań płyt czy - przede wszystkim - koncertów. Na pierwszy ogień więc poszedł oczywiście dysk w występem grupy w Madison Square Garden. Niecałe 100 minut teutońskiego naparzania w płonącym, industrialnym anturażu zostało zaprezentowane godnie. Panowie rzadko odstępują od studyjnych wersji swoich utworów i najczęściej są to po prostu wydłużone wstępy lub zakończenia piosenek. Tutaj mamy kilka takich zagrywek, ale tak naprawdę ważniejszy od "dzikich jamów" jest sam spektakl.

Wszystko to, za co miliony fanów kochają ten zespół, zostało zawarte: miotacze ognia, gigantyczne metalowe skrzydła (płonące), płonący koleś, topienie kolegi w... tak, ogniu, a także - dla odmiany - upiorne dzieci z laserowymi oczami i wielki, ogromny, monstrualny penis. Rozpraszające? Oj nie. Przykuwające uwagę dopełnienie muzyki. Numery takie jak Wiener Blut (jeden z najlepszych fragmentów nagranych podczas tego koncertu z genialnym wybuchowym finałem), klasyczne Weisses Fleisch czy nieśmiertelne Du Hast tylko zyskują w takiej oprawie. Od strony muzycznej wielkich niespodzianek nie było, od strony spektaklu - owszem - po protstu wszystko, co zawarto na płycie trzyma bardzo wysoki poziom. Przyczepić się można jedynie do zbyt szybkiego montażu podczas kilku utworów (czasami chciałoby się popatrzeć na dane dłużej niż przez 1 sekundę - szkoda, że coraz rzadziej korzysta się  z opcji własnoręcznego wyboru kamery podczas odtwarzania piosenek) i do faktu, że czasami niezbyt udolnie ukryto fakt, że ten jeden występ został tak naprawdę złożony z dwóch. No i wydaje mi się, czy Till brzmi aż za dobre na żywo? Jakby był poprawiany potem w studiu? No cóż... to wszystko przeszkadzać będzie chyba tylko najzagorzalszym fanom. Bardzo rzetelna robota, do której będzie chciało się wracać.

W przypadku Rammstein in Amerika jednak dużo ciekawszą rzeczą jest tytułowy dwugodzinny dokument o zespole i jego podboju Krainy Wolności i Hamburgerów. Rzecz jest przebogata, naprawdę bardzo ciekawa i, co ważne, nie skupia się tylko i wyłącznie na podboju USA (choć ten wątek zajmuje twórcom najwięcej czasu). Zajrzymy do samych początków grupy jeszcze w NRD, będzie też skok do Ameryki Południowej na gościnne występy.

Hannes Rossacher, reżyser filmu, otrzymał od zespołu masę archiwalnych materiałów - od nagrań występów z 1988 roku, kiedy to panowie zasilali szeregi różnych grup, przez stare fotografie, fragmenty filmików z dawnych tras koncertowych, aż po rzadkie występy z samych początków Rammsteina za oceanem. Chcecie zobaczyć, jak płonący Till ryczy w kierunku zaledwie kilkudziesięciu osób w jakimś nowojorskim klubie? Albo macie ochotę zajrzeć za kulisy Family Values Tour z 1998 roku? A może interesują Was niemal-zamieszki wywołane przyjazdem panów do Meksyku? Wszystko tu jest! Łącznie z wieloma wypowiedziami słynnych znajomych Rammsteina - twarzą w stronę kamery zwróceni są m.in. Iggy Pop, Marilyn Manson, Jonathan Davis, Kiefer Sutherland i Chad Smith z RHCP. Oczywiście sami panowie z zespołu całkiem sporo opowiadają o wszystkim, co związane z próbwami przebicia się do mainstreamu na akerykańskim rynku, wspominają 11 września 2001 roku i inne ważne wydarzenia z przeszłości... Kopalnia ciekawostek, powiadam!

Bonusem jest krótki filmik prezentujący nagrywanie ostatniego albumu grupy, ale z racji tego, że w głównym dokumencie wykorzystano sporo fragmentów z tego materiału, stanowi on zaledwie sympatyczny bonus, który nie zatrzęsie Waszym światem.

I jak to na BR - obraz żyleta, a dźwięk soczysty (choć z racji posiadania zestawu 2.1 nie byłem w stanie ocenić przestrzenności strefy audio). Wszystko odtwarzane jest płynnie, a stare materiały (fotki, filmiki) nabrały życia. Dokument w oryginale jest nagrany w języku Goethego (choć można włączyć angielskiego lektora) - jeśli chodzi o napisy, to niestety polskich na płycie nie ma. Musicie pomagać sobie angielskimi, francuskimi, hiszpańskimi, japońskimi lub niemieckimi napisami. Ale przecież język muzyki jest międzynarodowy, więc na pewno każdy da sobie radę. Rammstein in Amerika godnie wpisuje się w historię wydawnictw tego zespołu. Das ist gut! A teraz dawać mi kolejnego długograja z charakterystycznym kanciastym logo na okładce. Wszaj ani niezłe Emigrate ani też solowy Lindemann nie są tak dobre, jak macierzysta formacja...

fsm
30 września 2015 - 17:19