10 ulubionych najważniejszych najlepszych albumów - fsm - 16 lipca 2013

10 ulubionych, najważniejszych, najlepszych albumów

Jesteście tu jeszcze? Czadowo. Internet pokazał już dawno temu, że rankingi są bardzo poczytne (right? :P), stąd bardzo silna potrzeba stworzenia kolejnego. Tym razem w roli głównej występuje muzyka, a dokładniej wspaniała dziesiątka najlepszych, z mego punktu widzenia, albumów z szeroko rozumianego gatunku muzyki rozrywkowej. Ale zanim przejdę do tzw. mięska, kilka uwag.

Podprowadzone stąd: http://www.wallpapersdesign.net/wallpaper/burning-guitar/

Wymienione poniżej dzieła to rzeczy w najgorszym razie uznawane za dobre, ale (za wyjątkiem dwóch, może trzech pozycji) raczej nie mają pretensji do bycia najważniejszymi wydawnictwami w historii wszechświata, które przy zmieniły postrzeganie gatunku. "Najważniejszość" jest zatem w tym wypadku tożsama raczej z "ulubionością". Zabraknie tu Beatlesów, Zeppelinów, Floydów czy np. Depeche Mode - doceniam twórczość, obdarzam wielkim szacunkiem i nawet od czasu do czasu słucham, ale ci wykonawcy nie należą do mojego top 10. Druga ważna informacja jest taka: każdy zespół mógł pojawić się tylko raz, mimo faktu, że być może inna płyta tego kogoś zrywa skarpety mocniej niż umieszczona na liście propozycja innego kogoś. No to podkręcamy do 11!

System of a Down - Toxicity

Wake up! Grababrushandputallelellmmauauaup! Najlepsza płyta w dorobku zespołu, wulkan energii, macierz, z której pochodzą trzy mega-hity i ekstremalna dawka pozytywnego nastawienia (mimo zaangażowanych tekstów). System of a Down pokazało, że syndrom drugiej płyty ich nie dotyczy. Po udanym debiucie zaserwowali fanom coś absolutnie fantastycznego. Aż trudno uwierzyć, że minęło już 12 lat od momenty premiery Toxicity. No i niejako przy okazji album ten wsadził na wokalną mapę Serja Tankiana, który okazał się być jednym z najciekawszych współczesnych wokalistów w ogóle.

Rammstein - Reise, reise

Eksportowy niemiecki towar, teutońska masa i kanciaste poczucie humoru. Rammstein przebojem wdarł się na międzynarodową scenę ciężkiego grania (pozdrawiamy Davida Lyncha, Trenta Reznora i Zagubioną autostradę) i z każdym kolejnym albumem pokazywał się od coraz ciekawszej strony. Reise, reise to (póki co) szczyt możliwości grupy jeśli chodzi o jakość grania, interesujące kompozycje i różnorodność. Najlepszy kawałek na płycie i przy okazji najlepszy (moim zdaniem) kawałek grupy? Mein Teil. Najweselszy teledysk? Keine Lust. Najładniejsza ballada? Ohne dich. Najlepszy tekst? Stein um Stein. Wszystko to na jednej płycie. Mistrz!

Incubus - Morning View

Czy ładni chłopcy i ładne piosenki maja prawo znaleźć się na tego typu podsumowaniu? Jak najbardziej! Po pierwsze: bo są kumplami od najmłodszych lat, grają razem od liceum i robią to z nieprzerwaną pasją, którą da się odczuć. Po drugie: bo są piekielnie zdolni i każdy z nich gra na więcej, niż jednym instrumencie, a Brandon Boyd dodatkowo ma fenomenalny głos. Po trzecie: bo na żywo grają z energią i ciekawie (improwizacje, wydłużone wersje utworów, świetne covery). Po czwarte: bo nie można ciągle słuchać łomotu i taki przyjemny rock jest równoznaczny z bardzo słonecznym dniem po tygodniu ulew. Po piąte: bo Incubus generalnie strasznie dobrze mi się kojarzy i mam z nim dużo miłych wspomnień. Po szóste: bo Morning View to... tak - ich najlepszy album. I wcale nie gejoza (jak to kiedyś określił kolega :P).

Queens Of The Stone Age - Songs for the Deaf

Pustynne szaleństwo i rockowa psychoza. Josh Homme i jego szalone chłopaki pojawili się w moim życiu dosyć późno, ale wynikające z tego uczucie jest mocne i szczere. Dużo osób miało nadzieję na to, że nowy album będzie właśnie taki, jak Songs for the Deaf. Tak się nie stało (ale nie szkodzi, bo ...Like Clockwork jest super i tak), ale jeśli chce się posłuchać Songs for the Deaf, trzeba odpalić właśnie Songs for the Deaf. Świetny album od początku do końca i spiżowy pomnik wystawiony jedynemu w swoim rodzaju stylowi grania.

The Prodigy - The Fat of the Land

Oja, to było wydarzenie! W podstawówce Prodigy kochali wszyscy - miłośnicy rocka, fani techno i dance'u. The Fat of the Land to chyba jedyna płyta, która pogodziła gusta tak szerokiej publiczności, a gdy na "dyskach" w szkole brzmiał Breathe albo Firestarter, to hasali wszyscy. Liam Howlett wraz z kolegami wspięli się na ten szczyt, naturalnie więc każdy następny krok mógł wieść tylko w dół. I nawet jeśli Invaders Must Die to powrót do formy, mistrzostwa płyty z krabem na okładce powtórzyć się nie udało. Dubstepowcy - uczcie się, jak tworzyć elektroniczne pieprznięcie bez użycia wubwub i dropu.

Marilyn Manson - Antichrist Superstar

Wykonawca poznany dzięki magazynowi Reset, co z kolei spowodowało zainteresowaniem się całą historią grupy, a następstwem tego było odkrycie Nine Inch Nails. Zanim jednak naprawdę doceniłem twórczość Trenta Reznora, to właśnie Manson był u mnie na pierwszym miejscu, a Antichrist Superstar było pierwszym poznanym albumem tej grupy. Ważne miejsce na liście jest zatem oczywiste. Ale nie tylko z powodów czysto osobistych MM ląduje tuz pod podium. Antichrist Superstar to mocny, kontrowersyjny i zrealizowany w 100% koncept podparty rewelacyjnymi kompozycjami.

Massive Attack - Mezzanine

Wywodzący się z Bristolu Massive Attack to grupa, która na początku lat 90-tych (dzięki albumowi Blue Lines) wprowadziła do głównego nurtu świeży gatunek muzyczny - trip-hop. Sam ten fakt sprawia, że MA często pojawia się w różnego rodzaju podsumowaniach i topach. 7 lat po debiucie pojawiła się płyta Mezzanine powszechnie uznawana (a przynajmniej takie odnoszę wrażenie) za najlepszą w dorobku zespołu. Niesłychanie klimatyczne połączenie nastrojowej melancholii i uśpionej energii z gitarowym, koncertowym czadem. Wszyscy znają takie utwory, jak Angel czy Teardrop, ale gdybym musiał wybrać tylko jeden, to...

Deftones - White Pony

Oto podium. Brązowy medal dla najlepszego albumu wędruje w kierunku magnum opus grupy Deftones. Mająca już 13 lat na karku płyta z symbolem konisia na okładce to najwspanialsza rzecz, jaka mogła się pojawić po nu-metalowym boomie z połowy lat 90-tych. A to, jak doskonale zagrany, nagrany, żonglujący rozpuszczającą twarz energią i seksualną wręcz nastrojowością jest to album, najlepiej pokazuje singiel Change. Gdy zupełnie niedawno na playliście pojawiła się (po dłuższej przerwie) ta właśnie piosenka, powiedziałem sobie "Jezu, jaki to rewelacyjny album jest", a potem zacząłem układać w głowie listę bohaterów tego tekstu. Mainstreamowy, popularny rock tudzież metal alternatywny jak na razie nie okazał się być lepszy niż White Pony.

Posłuchajcie: KNIFE PARTY

Tool - Lateralus

Srebrny medal dla czarnego albumu (w sensie rękawka zakładanego na wyposażone w dziwaczną, przezroczystą książeczkę pudełko). Tool istnieje na muzycznym rynku od ponad 20 lat, a wydali do tej pory tylko 4 długogrające albumy. Na piąty czekamy już ponad 7 lat i wszystko wskazuje na to, że usłyszymy go dopiero w  2014 roku. Na szczęście jest Lateralus, najlepszy album grupy. Niech dowodem na geniusz tego wydawnictwa i ogrom włożonej weń pracy będzie utwór numer 9, kompozycja tytułowa albumu. Keenan sylabizuje tekst zgodnie z początkiem ciągu Fibonacciego - 1, 1, 2, 3, 5, 8 - w górę i w dół. How cool is that?!

Posłuchajcie: LATERALUS

Nine Inch Nails - The Fragile

Najlepszy album świata i #1 miejsce wszechkategorii. Więcej napisałem o tutaj.

Posłuchajcie: WE'RE IN THIS TOGETHER


Turbowyróżnienie: Święta Trójca Michaela Jacksona (Thriller, Bad i Dangerous) - zestaw niemal idealnych popowych albumów, na których miesza się funk, rock, r'n'b, muzyka taneczna i wszystko inne. Absolutny czad trzymający poziom do dziś i prawdziwy powód, dla którego zacząłem kochać muzykę. Gdy chodziłem do zerówki jedynym sposobem na ściągnięcie mnie z podwórka do domu była jakaś płyta Jacksona przynoszona przez tatę. Kult!

Jak się domyślacie, wybranie dziesięciu najlepszych z najlepszych, nawet jeśli ekstremalnie subiektywne, jest zawsze trudnym zadaniem. Ograniczając się do top 10, musiałem zrezygnować z umieszczenia fantastycznych np. Faith No More - Album of the Year czy Muse - Origin of Symmetry. Łkam okrutnie nad losem tych dwóch albumów (i wszystkich innych też), ale wypada się trzymać narzuconych sobie zasad.

Minikącik z polską muzyką:

Najważniejsza rodzima płyta to dla mnie Ho! zespołu Hey. Za grunge'owego kopa i fajne teksty, które śpiewałem sobie jako dzieciak i nie rozumiałem przynajmniej połowy. Ale co tam - Ho! okazało się być furtką do ogrodu pełnego solidnej rockowej muzyki i w dużej mierze ukształtowało mój gust. A dodatkowy ukłon idzie w kierunku płyty Karma - po dziś dzień jest to moja ulubiona płyta Heya. Z kolei na sam koniec zaś pragnę zaoferować medal za partycypację dla pana Fisza i jego debiutanckiego krążka Polepione dźwięki - okazało się, że hip-hop nie musi być straszny, a ten album stał się początkiem drogi dla jednego z najzdolniejszych młodych polskich muzyków.

Z poważaniem, Wasz brat w muzyce, fsm.

fsm
16 lipca 2013 - 18:38