Czytając o perypetiach przy kręceniu Grawitacji zachodziłem w głowę, czy Cuaronowi uda się w końcu stworzyć realistyczne widowisko. O ile James Cameron w 2008 roku miał nieco łatwiejsze zadanie (wszak łatwiej widza wkręcić w nieistniejący świat Avatara), tak Meksykanin stanął przed ekstremalnie trudną misją. Wybrał bowiem środowisko z grubsza nam znane, opanowane przez ciszę, próżnię i pustkę. Jeden fałsz i cała magia mogła prysnąć. Ale nie prysła. Grawitacja spełniła moje oczekiwania i jest nieziemsko wręcz dobra.
Grawitacja to film w pewnym sensie nietypowy i interesujący w swoim charakterze. Dzieje się tak, ponieważ obraz Alfonso Cuaróna wymyka się jednoznacznemu zdefiniowaniu. Grawitacja potrafi być zarazem oszczędna i monumentalna. Jednocześnie na ekranie dzieje się dużo i pozornie niewiele. Widoki z przestrzeni kosmicznej nieustannie przypominają o maleńkości człowieka względem wszechświata, a z drugiej kameralna historia dwójki astronautów staje się najważniejsza w tej mroźnej i bezkresnej przestrzeni. Ten dualizm urzeka.
Alfonso Cuarón robi filmy rzadko, ale jak już jakiś zrobi, to warto ten fakt odnotować. Grawitacja urosła w oczach wielu kinomanów do miana wyjątkowego dzieła jeszcze na długo przed premierą - zmiany obsady, zmiana studia, liczne technologiczne problemy (ambitność projektu przerosła możliwości sprzętu kilka lat temu) odbijały się szerokim echem w filmowym światku. A gdy w końcu została pokazana pierwszym widzom, opinie były w przeważającej większości wręcz nieprzyzwoicie pozytywne. Dzięki przedpremierowemu weekendowi w kinach Imax Grawitację obejrzałem i z błogim uśmiechem dołączam do grona maślanookich fanatyków tego obrazu.