Rok 2019 w muzyce kończy się jako kolejne 12 miesięcy pełne świetnych koncertów znanych zespołów i całej masy albumów, które chwytały za gardło, za serce, a czasem za to i za to naraz. Tradycyjnie przygotowuję dla Was dwa podsumowania roku - najpierw muzyczne, które właśnie macie okazję czytać, a na sam koniec roku dostarczę podsumowanie filmowe. Wszystko jest oczywiście bardzo subiektywne, obciążone preferencjami piszącego, ale wszystko zawsze staram się ładnie uzasadnić. Gdzie się dało, tam dorzucam linka do dłuższej recenzji.
W 2019 pojawiło się naprawdę dużo dobrych płyt spod znaku hałasu, gitary, bębnów, elektroniki i szeroko rozumianej alternatywy. Najlepszych albumów mam dla Was 10, z których jeden zasłużył na miano albumu roku. Ale, jak że nie umiem się ograniczać, dorzucę jeszcze szybką wyliczankę płyt, które skradły mi sporo czasu. Od niej zaczynamy:
Takiego albumu, jakim jest Fear Inoculum amerykańskiej grupy Tool, nie da się choćby wstępnie ocenić po jednym czy dwóch przesłuchaniach. Publikowane na wyścigi recenzje w dniu 30 sierpnia, kiedy miała miejsce premiera oczekiwanego od ponad 13 lat wydawnictwa, miały sens tylko w przypadku wnikliwych odsłuchów przedpremierowych. Mimo tego, że zapoznałem się z płytą wcześniej, to do napisania tekstu musiałem dojrzeć. Ale czym jest kilka dni "opóźnienia" wobec ściśniętych pośladów, jakie mieli fani przez dłużej niż dekadę?
Tool to chyba jedyny na świecie zespół grający muzykę z pogranicza metalu, rocka i artystycznych zapędów szalonego bajarza-mitomana, który jest w stanie wywołać taką sensację na rynku. Przez długie lata czekaliśmy, Maynard i koledzy na zmianę robili sobie jaja i mówili prawdę o powstającym dziele, twórcy memów mieli używanie, wyrastały clickbaitowe artykuły typu "co wiemy o nowej płycie Toola"... A gdy Fear Inoculum w końcu ujrzało światło dzienne, to natychmiast wskoczyło na pierwsze miejsca sprzedaży w dziesiątkach krajów, strącając ze szczytu gwiazdy pop w rodzaju Eda Sheerana i czy innej Ariany Grande. I wygenerowało przy okazji nowe memy.
Każdy z nas ma swój ulubiony zespół, wykonawcę, na którego płyty czeka jak na zbawienie. Uwielbiam Archive, ale oni ostatnio wkroczyli na bardzo płodną ścieżkę, więc nie ma na co narzekać. Kocham dokonania Maynarda Keenana i tu już trzeba wykazać się cierpliwością. Pan Keenan ostatnio nagrał przyjemną płytkę z Pusciferem, jednak na najnowszą płytę Toola czekamy już... ponad siedem lat. I co roku pojawia się informacja, że płyta zbliża się wielkimi krokami, jest już bardzo blisko. W związku z tym, że konkretów nie ma, portale muzyczne publikują jakiekolwiek newsy związane tematem z zespołem. I tak trafiłam na muzykujące dzieciaki. Dzieciaki, które są obrzydliwie zdolne. Dzieciaki, które grają bardzo dorosłą muzę, często dedykowaną wielkim mężczyznom z włosami po pępek, okutanym w skórzane ciuszki.
Jesteście tu jeszcze? Czadowo. Internet pokazał już dawno temu, że rankingi są bardzo poczytne (right? :P), stąd bardzo silna potrzeba stworzenia kolejnego. Tym razem w roli głównej występuje muzyka, a dokładniej wspaniała dziesiątka najlepszych, z mego punktu widzenia, albumów z szeroko rozumianego gatunku muzyki rozrywkowej. Ale zanim przejdę do tzw. mięska, kilka uwag.
Wymienione poniżej dzieła to rzeczy w najgorszym razie uznawane za dobre, ale (za wyjątkiem dwóch, może trzech pozycji) raczej nie mają pretensji do bycia najważniejszymi wydawnictwami w historii wszechświata, które przy zmieniły postrzeganie gatunku. "Najważniejszość" jest zatem w tym wypadku tożsama raczej z "ulubionością". Zabraknie tu Beatlesów, Zeppelinów, Floydów czy np. Depeche Mode - doceniam twórczość, obdarzam wielkim szacunkiem i nawet od czasu do czasu słucham, ale ci wykonawcy nie należą do mojego top 10. Druga ważna informacja jest taka: każdy zespół mógł pojawić się tylko raz, mimo faktu, że być może inna płyta tego kogoś zrywa skarpety mocniej niż umieszczona na liście propozycja innego kogoś. No to podkręcamy do 11!