Takiego albumu, jakim jest Fear Inoculum amerykańskiej grupy Tool, nie da się choćby wstępnie ocenić po jednym czy dwóch przesłuchaniach. Publikowane na wyścigi recenzje w dniu 30 sierpnia, kiedy miała miejsce premiera oczekiwanego od ponad 13 lat wydawnictwa, miały sens tylko w przypadku wnikliwych odsłuchów przedpremierowych. Mimo tego, że zapoznałem się z płytą wcześniej, to do napisania tekstu musiałem dojrzeć. Ale czym jest kilka dni "opóźnienia" wobec ściśniętych pośladów, jakie mieli fani przez dłużej niż dekadę?
Tool to chyba jedyny na świecie zespół grający muzykę z pogranicza metalu, rocka i artystycznych zapędów szalonego bajarza-mitomana, który jest w stanie wywołać taką sensację na rynku. Przez długie lata czekaliśmy, Maynard i koledzy na zmianę robili sobie jaja i mówili prawdę o powstającym dziele, twórcy memów mieli używanie, wyrastały clickbaitowe artykuły typu "co wiemy o nowej płycie Toola"... A gdy Fear Inoculum w końcu ujrzało światło dzienne, to natychmiast wskoczyło na pierwsze miejsca sprzedaży w dziesiątkach krajów, strącając ze szczytu gwiazdy pop w rodzaju Eda Sheerana i czy innej Ariany Grande. I wygenerowało przy okazji nowe memy.
Trudno jest oddzielić dzieło o takiej wadze od długiej drogi, jaką musieli przejść muzycy, by ostatecznie powiedzieć "skończyliśmy, gotowe". Tool był uwikłany w procesy sądowe, każdy z panów to perfekcjonista i podobno prace nigdy nie były w stanie zadowolić wszystkich członków grupy (mówi się nawet o tym, że cały album został wywalony do kosza i stworzony od zera). Ale ostatecznie najważniejsza jest muzyka. Czy Fear Inoculum to dobra płyta i czy warto było czekać? Tak i tak. Ale są też "ale". A jakże.
Pierwszy przedsmak płyty Tool prezentował na koncertach - mowa o utworach Descending i Invincible. Ten zresztą pierwszy pojawiał się jako kompozycja instrumentalna już pod koniec 2015 roku. W sytuacji koncertowej muzyka, szczególnie taka, zyskuje mnóstwo charakteru i pazura, ale muszę przyznać, że oglądając Toola na żywo w czerwcu tego roku, żaden z dwóch nowych numerów niczego mi nie urwał - szczególnie, że były zaprezentowane obok takich tytanów jak Parabol/Parabola czy Schism. Wersje studyjne pozwalają lepiej wsłuchać się w tę szaloną podróż - każdy numer to zlepek różnych pomysłów trzymający się kupy dzięki wirtuozerii instrumentalistów, charakterystycznemu brzmieniu i powtarzających się motywach. Niestety, zarówno Invincible, jak i Descending, to dla moich uszu w tym momencie najmniej wyraziste kompozycje na płycie. Za dużo się w nich dzieje, za mało jest wpadających w ucho motywów. A może są zbyt trudne, skomplikowane? Tool jednak zwykle uprawiał muzykę dosyć przystępną, pomimo prog-metalowej otoczki. Nie napiszę, że są "pomijalne", bo jednak nawet słabszy Tool, to nadal Tool godny uwagi, ale w środku płyty czuję jakiś taki brak boskiej iskry. Spirala się nie nakręciła.
Wspomniane dwa numery to aż 25 minut czasu trwania tego niemal półtoragodzinnego behemota. Fear Inoculum to w sumie 6 pełnoprawnych "piosenek" i 4 instrumentalne przerywniki, które nie są dla Toola niczym nowym, ale w takim nagromadzeniu robią się troszkę męczące. I nawet mimo mojej wielkiej sympatii dla tego typu wstawek, to zostawiłbym Mockingbeat jako jedyny "żarcik" - te dwie minuty na samym końcu nie zaszkodziłyby albumowi i wpasowałyby się z podobne zabiegi zaprezentowane na Lateralusie i 10000 days. Na szczęście te przerywniki są krótkie. I na szczęście pozostałe 4 numery (czyli ok. 48 minut!) to muzyczna i wokalna ekstraklasa. Dla tego zestawu warto było czekać!
Fear Inoculum, utwór tytułowy i jednocześnie oficjalny singiel, brzmi jak spotkanie z ulubionym kumplem po latach. To taki zestaw znanych sztuczek ubrany w nowe ciuchy, bardzo dobre wprowadzenie brzmiące jak dobry, stary Tool, bez cienia sarkazmu. Następująca później Pneuma, ochrzczona przez niektórych mianem Schism 2.0, to 11 minut podróży przez riffy, chwytliwe wokalne zagrywki i bezbłędną sekcję rytmiczną. Podróż jest raczej spokojna, ale w gruncie rzeczy cały album jest dosyć melancholijny i skupiony - fani wrzeszczącego Maynarda i tektonicznych gitarowych wygrzewów nie mają tu czego szukać. Culling Voices to w tym momencie mój ulubiony numer na FI, który jest jednocześnie najspokojniejszy i najmniej toolowy. Prosta gitarowa melodia i głos Maynarda prowadzą nas przez 6 minut, dopiero w drugiej połowie wjeżdża bas i perkusja, a gitara robi się wścieklejsza. Kompozycja genialna w swej prostocie.
No i na końcu mamy 7empest. Utwór wyśmienity, który chyba nie miał prawa doskoczyć do poprzeczki ustawionej przez fanów wygłaszających na jego temat przedpremierowe peany. Innymi słowy - został mi trochę "przehajpowany", ale pomijając ciut nierealistyczne oczekiwania, ze zderzenia z trwającym niemal 16 minut utworem wyszedłem uśmiechnięty. Usypiający czujność wstęp, następujący mocarny riff, szalona perkusja i najwścieklejszy na płycie Maynard sprawiają, że Tempest (czyli nawałnica) porywa słuchaczy i sprawnie prowadzi do samego końca. Czego tu nie ma! Ach, solówka Adama Jonesa, ach NAJLEPSZY basowy rytm wygrywany przez Justina Chancellora od piątej minuty, ach niemożliwe perkusyjne partie wygrywane przez Danny'ego Careya. Tak. Podoba mi się.
Całe Fear Inoculum mi się podoba, ale zajęło mi to trochę czasu. Po pierwszym przesłuchaniu nie bardzo wiedziałem, co właśnie nastąpiło, poza tym, że na pewno był to Tool. Tak ogromna dawka złożonych, długich utworów nie jest rzeczą, którą pochłania się przy okazji, ot tak. Fear Inoculum wymaga skupienia - jest jak wyjście do restauracji na wykwintny obiad, na który pozwalamy sobie od czasu do czasu, a codzienność zapełniamy różnego rodzaju szybszymi posiłkami o różnej jakości. To muzyczne danie można docenić, jeśli ma się czas - wtedy wyłapuje się takie smaczki, jak słowo "mitoza" wyśpiewane dokładnie w połowie utworu Fear Inoculum, czy też wersy mające po siedem sylab w 7empest (a cyfra siedem jest motywem przewodnim płyty). A jak już się przebrnie przez polirytmię, warstwy instrumentów i dziwaczną konstrukcję utworów (która jednak bywa bardzo znajoma i przewidywalna w swojej nieprzewidywalności), to można próbować zrozumieć teksty Maynarda - wszystkie poza dosyć oczywistym Invincible, wymagają interpretacji.
Fear Inoculum to dzieło zespołu, który pewnie mógłby jeszcze coś komuś udowodnić, ale mu się nie chce. Bo to, co robi, robi bardzo dobrze. Tool ze swoim nowym albumem wprowadza swoje nastawienie z 2006 roku w sam środek roku 2019 - z jednej strony to dobrze, bo słuchacz dostaje dokładnie to, czego mógł się spodziewać. Ale jeśli chciał nowości, to się zawiedzie. Jeśli chciał przebojowości, to również może się przejechać. Ale jeśli chce na 86 minut zamknąć oczy i wypłynąć na szerokiego przestwór oceanu, to hejże! Warto!