Do tekstu skłoniła mnie ostatnia „afera” Microsoftu z Xboksami One i własne przejścia z innym koncernem. Kiedyś naprawa gwarancyjna polegała na oddaniu sprzętu do autoryzowanego serwisu - po iluś dniach odbieraliśmy sprawne urządzenie. Teraz, w dużych koncernach, które nie mają już sieci autoryzowanych serwisów, wygląda to trochę inaczej. Niby lepiej, ale nie zawsze…
Moja przygoda z Kindle rozpoczęła się na tyle pechowo, że po miesiącu użytkowania miałem na głowie problem uszkodzonego wyświetlacza. Szczęśliwie pomoc techniczna Amazonu stanęła na wysokości zadania i w niedługim czasie mogłem wrócić do czytania wirtualnych książek.
Kilka lat temu z naprawą sprzętu komputerowego nie miałem większego problemu. W moim pokoju stał klasyczny midi-tower, którego rozkręcałem przynajmniej raz w tygodniu, a to żeby kable wymienić, a to wyczyścić, a to po prostu popatrzeć - miałem naprawdę bajeranckie diody i wielkie miedziane radiatory, chociaż nigdy nawet nie overclockowałem staruszka :) Laptopy nie były tak popularne jak obecnie, nie wspominając o praktycznie pomijalnej reprezentacji wśród graczy, do których i ja się przecież zaliczałem. Obecnie kupując przenośny sprzęt za trzy tysiące złotych możemy już spokojnie na nim pograć. I ja w końcu się w taki zaopatrzyłem, inwestując nieco gotówki w mid-endowy laptop ASUSa. Dziś ta firma doczeka się z mojej strony recenzji swojego serwisu gwarancyjnego.
Co sprawiło, że musiałem sprzęt odesłać? Niestety po pewnym czasie od zakupu laptop zaczął się nagrzewać i zauważalnie zwalniać, czasami nawet uniemożliwiając pracę. Długo nie rozmyślając nad tematem, nabrałem przekonania, że zepsuł się wentylator, a całość wymaga prawdopodobnie czyszczenia. Jednak, o zgrozo! Przecież tego nie idzie otworzyć samemu bez utraty gwarancji. Powstrzymując zapędy majsterkowiczowskie postanowiłem grzecznie odesłać sprzęt do serwisu.