Frank jest niczym disneyowski animek, który przeszedł na drugą stronę lustra, by znaleźć się w świecie kreowanym przez Hieronima Boscha pod postacią rycin Francisco Goyi. To misz-masz estetyczny, surrealistyczny abstrakt, który imponuje przejżystą kreską i czytelną, choć niemą, narracją.
Z ciekawymi, nowatorskimi i niespotykanymi często pomysłami na nowe produkcje jest ten problem, że nigdy do końca nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. To sprawia, że z pozycji kupca inwestowanie w nie jest trochę hazardem, bo może okazać się, że nawet wysoko oceniana oryginalna gra okaże się akurat dla nas crapem i nowym liderem rankingu „najgorzej zainwestowane pieniądze”. Często więc z takich tytułów po prostu się rezygnuje. Dzisiaj nie jest już najmniejszym problemem stworzenie listy przykładowych gier, które mógł kupić przeciętny Kowalski, ale nie miał prawa z racjonalnego punktu widzenia tego zrobić.
Początek lat dziewięćdziesiątych był w Polsce bardzo specyficznym okresem dla branży gier. Granie upowszechniło się już jako forma rozrywki na tyle, że przestało być nowinką. Komputery 16-bitowe wypierały coraz szybciej 8-bitowce (nawet ze szkolnych pracowni informatycznych!) a wojna między Amigą a PC przybierała na sile. O nowościach na rynku można było dowiedzieć się z niezastąpionego magazynu "Top Secret" (do którego dołączył później "Secret Service" trafiający w trochę inne gusta) ale zakup oryginalnej gry był nie lada wyczynem. Głównym dystrybutorem artykułów rozrywki elektronicznej był, w tych dziwnych czasach, Wania ze stadionu i Mietek z giełdy. A w moim przypadku - pan Jacuś z budki z elektroniką na lokalnym bazarku warszawskiego osiedla Bemowo. Pojęcie ochrony praw autorskich dopiero zaczynało kształtować się w polskiej rzeczywistości.
Dziś mogę się jedynie zastanawiać, co sprawiło, że pojawiło się we mnie pragnienie posiadania oryginalnych gier. Może był to swojego rodzaju snobizm - chęć szpanowania czymś, czego nie mają koledzy. Jeśli tak, to pomysł nie był trafiony, bo znajomi z podstawówki kupno legalnych wydań kwitowali stukając się w głowę, nazywając mnie frajerem, który niepotrzebnie wydaje pieniądze na to, co oni mają za darmo. Może zaważyło wrodzone poczucie przyzwoitości i wpojony przez rodziców system wartości? Nie przeszkadzały mi one jednak jeszcze wówczas, obok gier legalnych mieć w kolekcji jeszcze wiele tytułów kopiowanych gdzie popadnie (rzadziej - kupowanych od pana Jacusia na dyskietce z dołączoną kserowaną, jednostronicową instrukcją; najpierw całkiem otwarcie, później spod lady). Główny powód, który skłaniał mnie do kupna oryginałów był bardziej nieuchwytny. Było to wrażenie, że zdobyta w ten sposób gra jest naprawdę MOJA, że zasłuzyłem na nią i nikt nigdy, mocą żadnej ustawy, mi jej nie zabierze. Starałem się więc mieć ich jak najwięcej. Co - w owych czasach, gdy nikomu nie śniło się nawet o uniwersalnym probierzu jakości zwanym "Metacritic" - doprowadziło do kilku zabawnych zakupów.