Dyskietki na dnie szafy - wspomnienia gracza - Mruqe - 7 kwietnia 2012

Dyskietki na dnie szafy - wspomnienia gracza

Początek lat dziewięćdziesiątych był w Polsce bardzo specyficznym okresem dla branży gier. Granie upowszechniło się już jako forma rozrywki na tyle, że przestało być nowinką. Komputery 16-bitowe wypierały coraz szybciej 8-bitowce (nawet ze szkolnych pracowni informatycznych!) a wojna między Amigą a PC przybierała na sile. O nowościach na rynku można było dowiedzieć się z niezastąpionego magazynu "Top Secret" (do którego dołączył później "Secret Service" trafiający w trochę inne gusta) ale zakup oryginalnej gry był nie lada wyczynem. Głównym dystrybutorem artykułów rozrywki elektronicznej był, w tych dziwnych czasach, Wania ze stadionu i Mietek z giełdy. A w moim przypadku - pan Jacuś z budki z elektroniką na lokalnym bazarku warszawskiego osiedla Bemowo. Pojęcie ochrony praw autorskich dopiero zaczynało kształtować się w polskiej rzeczywistości.

Dziś mogę się jedynie zastanawiać, co sprawiło, że pojawiło się we mnie pragnienie posiadania oryginalnych gier. Może był to swojego rodzaju snobizm - chęć szpanowania czymś, czego nie mają koledzy. Jeśli tak, to pomysł nie był trafiony, bo znajomi z podstawówki kupno legalnych wydań kwitowali stukając się w głowę, nazywając mnie frajerem, który niepotrzebnie wydaje pieniądze na to, co oni mają za darmo. Może zaważyło wrodzone poczucie przyzwoitości i wpojony przez rodziców system wartości? Nie przeszkadzały mi one jednak jeszcze wówczas, obok gier legalnych mieć w kolekcji jeszcze wiele tytułów kopiowanych gdzie popadnie (rzadziej - kupowanych od pana Jacusia na dyskietce z dołączoną kserowaną, jednostronicową instrukcją; najpierw całkiem otwarcie, później spod lady). Główny powód, który skłaniał mnie do kupna oryginałów był bardziej nieuchwytny. Było to wrażenie, że zdobyta w ten sposób gra jest naprawdę MOJA, że zasłuzyłem na nią i nikt nigdy, mocą żadnej ustawy, mi jej nie zabierze. Starałem się więc mieć ich jak najwięcej. Co - w owych czasach, gdy nikomu nie śniło się nawet o uniwersalnym probierzu jakości zwanym "Metacritic" - doprowadziło do kilku zabawnych zakupów.

Dostawałem kieszonkowe (raczej niewielkie, biorąc pod uwagę wysokość cen gier) i biegłem do budki pana Jacusia, z głową pełną tytułów zaczerpniętych z Top Secretu. Na miejscu zderzałem się z rzeczywistością. Tego nie ma, o tym nie słyszałem, to mogę sprowadzić za tydzień, ale nie oryginalne. Z oryginałów mamy te tu - i tu pan Jacuś pokazywał na skromną półeczkę zastawioną kolorowymi, kartonowymi pudełkami różnej wielkości. Wielu ze stojących na niej pozycji nie znałem w ogóle. Niektóre kojarzyłem po paru screenach. Tak zwane hity, celebrowane na łamach prasy, też się zdarzały, ale nie mieściły się w moim budżecie. Kupowałem więc to, na co mnie było stać i co wydawało mi się - na podstawie tych paru zapamiętanych obrazków z czasopisma - interesujące. Kończyło się też często na sugestiach pana Jacusia. "To jest chyba jakaś platformówka, o na pudełku piszą, że lepsza niż Zool" albo "Nie wiem co to, ale dzieje się w kosmosie i ma super grafikę" lub "Tu masz dwie gry w jednym pudełku, w dodatku bardzo tanio!". Czasami decydującym o kupnie czynnikiem była okładka. I tak - rosła mi kolekcja przypadkowych tytułów, którymi częściej byłem rozczarowany niż zachwycony, ale w które grałem z determinacją. Wiele z nich straciłem w przeprowadzkach, ale część przechowuję z pietyzmem na dnie szafy. Oto kilka z nich.

Fascynująca i pociągająca mapa galaktyki - teatru naszych zmagań ;-)

Imperium Galactica nie ma wiele wspólnego z uznaną strategią od GT Interactive pod tym samym tytułem. Owszem - to również gra strategiczna. Ale bardzo, bardzo uboga. W skrócie - jest to polska, niskobudżetowa podróbka Master of Orion. Grafika składająca się z kresek i kółek, masa tabelek i cyferek i całkiem klimatyczne (o ile pamiętam) opisy realiów kosmicznego imperium. Gra całkiem nieźle wypadała jako strategia z dużym naciskiem na zarządzanie zasobami i rozwojem technologii, jednak do Master of Orion nie umywała się ani oprawą, ani głębią rozgrywki. Ciekawostkę stanowiło parę kwestii wypowiadanych elektronicznym, kobiecym głosem - nawet przez PC Speaker! Co zabawne - to właśnie tę grę pan Jacuś polecał mi jako tę, która "dzieje się w kosmosie i ma super grafikę". Taa. Jasne.

AAaaaaarrgggghhhhh!!!11 Moje oczy! Moje biedne oczy!

Oscar - kolorowa w stopniu budzącym mdłości platformówka z programowo "sympatycznym" jeżem w roli głównej. Gra cierpiała na nadmiar pomysłów - tytułowy jeż Oscar przemierzał kolejne krainy, z których każda nawiązywała do jakiegoś stylu filmowego (komedia, western, film wojenny, S-F...) i zbierał rozrzucone na planszy statuetki amerykańskiej Akademii Filmowej. Każdy poziom zwiedzał w dopasowanym do dekoracji kostiumie. Z wrogami rozprawiał się za pomocą noszonego w kieszeni jojo, którego potrafił używać również jak liny z hakiem. Postęp rozgrywki zapisywały dla nas głupkowate, pomarańczowe słonie. Całość była przeładowana efektami, dodatkowymi animacjami bohatera i infantylnym humorem. Najbardziej drażnił jednak głos Oskara, który wygłaszał setki powtarzających się komentarzy ("Thanks everybody!" krzyczał jeż po znalezieniu każdej statuetki, wznosząc ją w geście tryumfu, jakby rzeczywiście otrzymał nagrodę filmową) i wydawał z siebie masę głupawych dźwięków (wystarczyło zbliżyć się do krawędzi platformy, by zaczął chwiać się na jednej nodze zawodząc "uuuaaaauaaaaooooaaaaa", niby to łapiąc równowagę). Koszmar! Bardziej irytującej platformówki nie pamiętam. Dlaczego ją więc kupiłem? Bo naiwnie wierzyłem, że jeż skaczący po platformach okaże się pecetowym kuzynem Sonica!

Ciekawy projekt interfejsu - oba paski energii pokazują to samo. Ale uszasty bohater - sympatyczny.

Demon Blue - gra kuriozum. Psychodeliczna platformówka, która w momencie wydania już mocno trąciła myszką. Po mrocznych komnatach pełnych pułapek biegało się w niej małym, kudłatym, niebieskim stworkiem (przyznaję, że dość oryginalnym i sympatycznym), który pozbawiony był rąk, za to umiał szybko przebierać nogami. O co chodziło w grze - nie wiem do tej pory. Nasz bohater był - jeśli wierzyć tytułowi - demonem, a największym zagrożeniem były dla niego lewitujące tu i ówdzie anioły. Uciekał z piekła? Szturmował niebo? Nie mam pojęcia. Ale pamiętam, że gra była dość trudna i wymagała dużej zręczności. Tym większej, że rozpędzony demon poruszał się dość bezwładnie. Ogólnie tę produkcję wspominam dość dobrze - tym lepiej, że jeśli dobrze pamiętam stało za nią jakieś polskie studio. Gra opakowana była w nieduże, solidne, kwadratowe pudełko z tektury, które zawierało pojedynczą dyskietkę z nadrukiem (a nie naklejką!) oraz karteczkę pełniącą rolę instrukcji (nic nie wyjaśniała). Na dyskietce (o standardowej pojemności 1,44 MB) oprócz niebieskiego demona zmieściła się druga gra - Space Vegetables. Śmieszna, ładnie zrobiona zręcznościówka, w której kierowało się poczynaniami postaci w kosmicznym skafandrze. Bohater starał się wyhodować roślinki w specjalnych kapsułach, na niegościnnej powierzchni obcej planety. Przeszkadzały mu w tym różnego rodzaju kosmiczne szkodniki. Ot - sympatyczna gra na pięć minut. Pamiętam, że cena zestawu była bardzo przyjazna dla mojego szczupłego, dziecięcego portfela.


Zdarzało się, że knoty trafiały mi się nawet wtedy, gdy nie kupowałem w ciemno. Był to okres, gdy polscy producenci gier powoli wychodzili dopiero z pieluch. Nawet weterani produkcji na komputery 8-bitowe (nieraz bardzo zasłużeni) na rynku 16-bitówców dopiero musieli się odnaleźć. Ich staraniom towarzyszyła wtedy duża pobłażliwość ze strony rodzimej prasy fachowej. Nawet największe barachło zwykło się oceniać przychylnie, wynajdować na siłę mocne strony, przymykać oko na słabości a recenzję kwitować zwyczajowym "Polak potrafi!". Jednym z takich weteranów rynku dokonującym inwazji na PC, było Laboratorium Komputerowe Avalon (L.K. Avalon) - rzeszowskie studio, które rozkwitło produkując ponoć dobre gry na Atari. Do mnie jednak trafiła produkcja PC-towa - "dzieło" pod tytułem Spy Master. Zachęcony przychylnymi recenzjami i screenami kojarzącymi się z Flashbackiem, Another World czy Prince of Persia (duże, realistyczne postaci, ładne tła), bez żalu wysupłałem dwumiesięczne kieszonkowe. Dostałem niesamowicie drętwą platformówkę z męczącym modelem rozgrywki i zaledwie trzema (o ile pamiętam) poziomami, z których ostatni był najmniej efektowny, za to najtrudniejszy, bo rojący się od wrogów. Gra została najwyraźniej zapomniana, bo nie jestem nawet w stanie znaleźć w Google screenshotów. Może uda mi się uruchomić ją z dyskietek i uzupełnić ten brak ;-) Za dowód jej istnienia musi dziś wystarczyć wam niewyraźne zdjęcie tychże. Zdecydowanie nie zasługiwało to coś na znaczek "teraz Polska".  Gier L.K. Avalon postanowiłem się po Spy Masterze wystrzegać jak ognia - ominęły więc mnie późniejsze produkcje takie jak, A.D. 2044 - przygodówka ze statyczną, pre-renderowaną grafiką w stylu Myst, z fabułą inspirowaną... Seksmiją.

Trudno dziś pojąć, że taką produkcją można się kiedyś było chwalić.

Spy Master nie zdołał mnie jednak zrazić do gier polskich w ogóle. Kiedy więc na rynek weszła debiutancka gra warszawskiego studia Metropolis Software House - Tajemnica Statuetki - kupiłem ją niemal w ciemno. No, może pomogło jej trochę to, że miała naprawdę dobrą prasę. Adrian Chmielarz już wtedy wiedział jak zainteresować swoim produktem media. "Pierwsza polska przygodówka na PC!", "Digitalizowane lokacje!", "Realistyczne dźwięki!"... W rzeczywistości Tajemnica Statuetki okazała się produkcją przeciętną. Rozgrywka sprowadzała się do klikania na zmianę w interfejs z komendami i skany zdjęć z wakacji któregoś z twórców. O co chodziło ze statuetką - nie bardzo pamiętam. Pamiętam za to sekwencję, w której trzeba było na zmianę pluć na drzwi i lizać podłogę by w efekcie porazić prądem pilnującego nas strażnika i uciec z celi. Dość ciekawa była za to warstwa fabularna, która ocierała się nawet o okultyzm. Metropolis wkrótce później wypuściło znacznie bardziej udanego Teenagenta, którego całkiem nieźle przyjęto nawet za granicą. Każdy, kto ma ochotę w niego zagrać, może zrobić to całkiem legalnie - wystarczy zarejestrować się w serwisie GOG.com, by otrzymać darmową kopię. Warto, choćby po to, by zobaczyć jak wyglądał kiedyś "światowy hit polskiej produkcji".


Na dnie mojej szafy leży również gra, którą kupiłem z pełnym rozmysłem i świadomością. Był to - bodajże - mój pierwszy, przemyślany growy zakup. Wiedziałem, że to, co znajdę w pudełku, będzie warte tych 640 000 złotych (tak, tak!), które częściowo uzbierałem, a częściowo wyżebrałem u rodziców. Nie myliłem się.

Ufo: Enemy Unknown do dziś stanowi ozdobę mojej kolekcji. Gra, która nawet po osiemnastu latach od wydania wciąż potrafi wzbudzić wiele emocji i wciągnąć na długie godziny. Gra, z której posiadania byłem i jestem dumny. Gra, dzięki której mogę dziś mówić - "Nie piracę - gram na oryginałach". Bo to właśnie ta produkcja i satysfakcja, której przyniosło mi jej posiadanie, udowodniło mi raz na zawsze, że choć w świecie gier zdarza się wiele bubli, to istnieją też cudeńka warte swojej ceny w złocie. A że złota nie posiadam za wiele, to ich twórcom należą się przynajmniej moje złotówki.


Cieszę się tylko bardzo, że na rzetelne recenzje nie czeka się już dziś nie wiadomo jak długo a informacji o premierach jest tyle, że nie trzeba już liczyć na panów Jacusiów. Nie oznacza to, że nie zdarzają się rozczarowania... ale to już temat na zupełnie inną opowiastkę.

Mruqe
7 kwietnia 2012 - 23:48